Pokaż naszamucha.blogspot.com na większej mapie

środa, 23 grudnia 2009

Wenecja, czyli Praga, 19-22 grudnia 2009


Opowiedzieć Wam jak poleciałam do Wenecji? Opowiem Wam, bo to niezgorsza historia jest. Zgorsza w sumie trochę, ale napiszę.
Dałam ja do Wenecji, nie dając tam. I love Wizzair (ton a'la Levicky).Jaketo mi się ostatnim razem zdarzyło, że odwołali lot, to w ogóle nas z Londynu do Katowic nie puścili. Tem razą, nad Wenecją powiedzieli, że pardą, ale lądujemy w Pradzie, tam zejdziecie na terminal i czekajcie. Czekajcie na cud bożonarodzeniowy. Cud bożonarodzeniowy nie zdarzył się (dziwne) i jak w Pradze nas wysadzili, tak zostaliśmy tam, wiedząc nic. Olbrzymia kolejka do okienka Wizzaira znalazła pół metra miejsca dla mnie przy końcu. Zapominając o wszystkich umówionych spotkaniach, randkach i mityngach w Wenecji, uznałam, że jak już jestem w Pradze, to tam zostaję, zwłaszcza, że w ruch poszła plota o rzekomym bodajże nomen omen niech mu Bóg błogosławi powrocie do Katowic. Zawsze będę fanem Sylezyjskiej ziemi, acz teraz nienawidziłam Katowic z całego serca i przełożyć lot ten chciałam na wtorek. Daję do okienka po stu godzinach, a panienka do mnie: "I'm sooooo sory, you're late".

....
..
.

(te kropki to moja reakcja)
Nie należy mi się już lot. Żaden.

Wtedy zamarłam nieco. Taki przekręt wydarzeń nie służy dobremu samopoczuciu, ale wystarczyło pojawianie się rezolutnego młodzieńca na mojej drodze, a świat odzyskał swe barwy (których nie ma, ale znowu miałam swoje odwieczne złudzenie, że je ma). Młodzieniec z accomodation information, rzeczowy, robotny, powiedział mi, gdzie mogę spać. Hostel, brzmi dobrze (Malaga hostel.. o tak, pamiętam). A jak jużem dotarła, siadła, zapłaciła (hm) i pomyślała, to nawet spokojnie się na duszy zrobiło już i rozejrzałam się z optymizmem.

Dobry hostel był, nie najgorszy wszak, acz nie najlepszy też. Brakowało tu dwóch esencjalnych rzeczy do prawidłowego fukcjonowania mojego:
1)imprez
2)Hiszpanów
Tak, prawda to, niezbyt rozrywkowy był to budynek, szału bez. Raz jeden na trzy noce zdarzyło mi się, że chopak jeden, co spał nieopodal, zauważył mnie nagle i .. uwaga, uwaga! Zaprosił mnie na piwo! EUREKA! Do czego to doszło?? Już myślałam że przegram te wojnę o jakiekolwiek spotkanie towarzyskie. Daliśmy do baru, co klimatem się cieszył, zakosztowaliśmy najtańszego produktu czeskiego - piwa. Człowiek ten jest kolejnym przykładem tego, jak nie wiele trzeba, żeby poświęcić się podróżom. Włóczy się chłopak, pracuje czasem, czasem nie, robi zdjęcia też. A zawsze na lato zamienia się w strażaka i gasi pożary w Kanadzie.

Z couchsurfingu też skorzystałam, choć ostrożnie, nie jeden zawód spotkał człowieka ostatnimi czasy. Tym razem dałam posta na forum Pragi, żem jest i kto żyw niech pisze. Napisał chłop z Chile, urodziwy młodzień. Każdy wie, że Praga najlepszym miastem do praktykowania hiszpańskiego.

I oczywiście od pierwszego do ostatniego momentu towarzyszył mi, na krok nie odstąpił mnie, mróz. O tak, dał czadu, nawet nie sprawdzam ile było, ale dziw nad dziwy, że mam wszystkie palce. A rzęsy to dawno się skruszyły. Wełtawa, dzielna baba, nie zamarzła.

Miasto miasto... a tak Praga, może jestem jedynym turystą w historii ludzkości, który zwiedza Pragę od niechcenia, ale urzekła mnie. Praga może nie urzec tylko ślepego, a i nawet urzeknie. Spis zabytków, to wiecie, nie u mnie, ale Katedra jest jak w mordę wypatroszył, pod nią spory procent chińczyków z aparatami skierowanymi w górę. Kamienica na kamienicy, wybrukowane ulice wszędzie, a nawet wszędziej. Wielość sklepów, więszkość MADE IN CHINE, ale tu niespodzianka, bo zaledwie większość, to jest nie wszystko. Można zaopatrzyć się w, jeśli uwierzyć, w laleczki, popierdułki i inne kretki wyrobione czeskimi rączkami. Albo w misie jedzące Wigilię.

Jarmark na jarmarku, jeden, drugi, trzeci, a tam wino, mięsiwa, słodkości, kasztany, zawijane ciasto takie śmieszne i zawijający je ciakawi ludzie, z przepustek z Szerokiej, myślę. Koksowniki! Chwała im trochę. Zagroda też była, ze zwierzątkami, w różnych kolorach i w różnych formach.

Widoki obecne, jeśli się weszło na Pragę, weszłam dwa razy. Place, place, place, kościoły, pałace. Pytam mamę: "Mamo, jak to?", ona do mnie: "Martynko, wojna, wojna, a w Czechach to wojna pół godziny trwała". Mama prawdę Ci powie, a nawet śledzie na święta zrobi i obiad, podczas gdy cała rodzina wegetuje przed swoim laptopem każdy.

Wrócim do Pragi. W Muzeach nie byłam ani jednym. Te czasem wyglądały pokaźnie od zewnątrz, a czasem też i figurkę wywalili przed drzwi, kontrowersyjną czasem, ucieszną zarazem.

O! Metro Adventure. Aż się Londyn przypomniał, bynajmniej nie Warszawa.

W porywach nudy, wynajmowałam dzieci, które miały gonić gołębie, a ja, fotoreportażysta, fotoraportowałam to.

Na uboczu, dzielnica Żydowska, a tam: PRAWDZIWI ŻYDZI!! I Jarmark ich własny, pytałam o napis z obozu, już nie mieli. I nie wiedziałam, że Zydzi parlano Italiano. Cmentarz, synagoga też som. A w kościele rodzaju mego przesławna figurka Bambino, podarowana przez Hiszpanów (wiadomo), tyle dobrze. Tylko czemu "bambino"? Coś się im pomerdało tym czeskim kamratom.

A zimno było zawsze, a jak już się nie dało, to dało się do kawiarni, gdzie trzeba było wyciągnąć namiastkę mamony i wpaść w szponu konsumismu, w których jesteśmy zawsze, nie oszukujmy się. Różne dziwy we wnętrzach, ale muszę powiedzieć, że dziady mają dobrą muzykę w knajpach. Jak Boga kocham, nie wiedzą chyba co to jest MTV i ani razu nie usłyszałam "Last Christmas". Klimat jest.

Co jeszcze? Było ziiimno.. a, już mówiłam.

To tyle łopowieści. Do Katowic dotarłam pociągiem. Kupywałam bilet za milion złotych i w wielkim stresie, bo myślałam, że zgubiłam rastaczapkę, łaziłam po dworcu jak ostatni ostatek, ale znalazłam w końcu!! Ona jest jak bumerang, zawsze wraca.

Venice, 11:10, check it out
Karola Most
I znów
Niezidentyfikowany obiekt. Ni to sztuka, ni huśtawka
Las reformas
Kwiaty więdną przy ogromie sztuki
Auto(super-ego, self-centre)portret
Metro again
Żółtość taksówek
J.K. Rowlingova
NIENAWIDZĘ PAR
Z perspektywy choinki na jarmarku świątecznym
Koński motór
Dookoła wielkich budynków to tylko tramwajem
Romantyczny (yhym) zachód słońca
Cmentarz bez kraty. Gracias a ti, obiektywie
Lalka też człowiek
Nepomucen? A nie wiem, nie znalazłam
Znany (zna ktoś?) zegar, co pokazuje wszystko
Dobra kamieniiica
Kawiarnia w tramwaju
A i tak w domu najlepiej...
Czeska kopia Kuby

środa, 18 listopada 2009

Warszawa, lipiec 2005 ... wilość razy aż do dziś


No co?? Byłam turystycznie w Warszawie. Jak to nie liczy sie? Musi się liczyć? Nie wspomnę, jak cały czas bywam tu turystycznie.

Najważniejszy jest ten piewrszy raz. Kiedy to było.... ło matko

Pierwszym razem byłam tu z Romanem wujem (dziwne). Wraz z Wandą Babcią oraz Tomaszeczkiem. Tacy z nas podróżnicy.

Lecz nie wtedy to było, kiedy Warszawa stała mi się małą. Generalnowo to nie będę się chwalić wujem, c'nie? No ale tak nas wziął, tak wziął z dobrego serca, duszy też, nie stało się tak raz, acz z Romanem wujem zabyliśmy w stolicy wtedem, zarówno też później, między innymi zimy pewnej z moim chopakiem (!!). Dziwcie się, o!, lecz było to za czasów, com jeszcze nawidziła pary (NIENAWIDZĘ PAR [ups, wyrwało mi się]).
Raz też daliśmy, a było to za 2007, gdy brat mój, z którym NIGDY się nie kłócę, przezaczął studia. Zatowarzywszy nam, zwiał. Wszak nie jego zainteresowaniom Taniec z Gwiazdami przychylny. Jak dziś pamiętam, jak Tomeczek chował się za filarem w studiu, co by go pani psor z gimnazjum najostrzejszego w Jastrzębiu Zdroju nie wypatrzyła w niedzielny wieczór przed telewizorem. Jak dziś też pamiętam mnie i ciocię G. , któremy dałyśmy najwpierwej na pierwszą ławę. O tak, widziałam Mateusza Damięckiego i Edytę Herbuś i te inne, jestem człowiekiem sukcesu.

Zabyłam ja też raz w Warszawie w innym celu. Niby ze szkołą to było, lecz NIE! Banałom stop! Nagrodą za wolontariat, tuż przed wyborami, Platforma Obywatelska nam dała wycieczkę do sejmu. Wszakże zgubiłam gdzieś, no masz, lecz koleżaneczka moja sprzed lat, romantyczne zdjęcie z Tuskiem samnasam zdobyła. Siema Sylwia! E, no nie zamieszkam też, wszak z Martą Miarą byłam tam, siema też, ot co. Okrzyczy mnie, że daję jej zdjęcie, ale zanimże to się stanie, to patrzcie, ile się da. Nikt nie zapyta, co to za wolontariat? To ci społeczeństwo, NIC ich nie interesuje, zero ambicji, ZE-RO!

I tak wam powiem. Jak uczyłyśmy Ludzi Nieażtakwielkiegosukcesu angielskiego, niemieckiego też czasem. Nie wspomnę, jak na wycieczkę władował się nie jeden członek klubu europejskiego ze szkoły, który działał nic. A wycieczka przednia, jedna z najprzedniejszych.

Warszawa.. warszawa... a!! Zapomniałby człowiek, a nie wolno. Jak czasem zdaży się, że wpadnie kto ze wsi na miacho. Jastrzębiowi citowi ja Warszawę ZAWSZE pokażę (lub brat też mój pokaże tak, jak nikt), za darmo, a nic za darmo nie robię, o nie. Nie wspomnę też, jak zawsze wtedy sercu mojemu była bliska ul. Różana, oraz mieszkanie wuja, co było tam, a nie jeden meeting przyjacielski tam się odbył. Nie wiedział człowiek raz, co odpowiedzieć na pytanie sąsiada : "a państwo jaki projekt robicie??", lecz było, minęło, Różana zapadła się pod ziemię, już nikt nigdy tam nogi nie postawi!

Szkoła stara moja gimnazjalna też przybyła raz, uciekłam z zajęć nieciekawych aż tak, przeprowadziłam ich namiastką Krakowskiego i na Stare Miasto. Wartałobyło, ach, wspomnieli mnie w Jasnecie i uznali, że jestem inteligętna.

A byli tu rodzice moi. moi i Macieja. Przybyli, zobaczyli, pogaworzylimy. Zapłacili za kawę, kawusię i obiad, pojechali też tak, jak każdy wyjeżdża.

Dopadła Warszawy też nieraz Dorotka, którejże nie jeden zabytek, acz też i barson oraz też i klub nawet zapokazać trzebabyło.
Asia Michalik też wycieczkowała, wraz ze swoim chopakiem. Ot, impreza się działa, każdy pamięta opowieść Łukasza, który wdepnął w gwoździa (ale to było raaaano).

Sytułacyj towarzyskich nie na zliczenie, przyjaźnie, tańce i różańce. Nie wspomnę o ilsie, bo mogłabym wspominać co zdanie oń, acz zapraszam na blog www.znamznam.blogspot.com, co jest o niczym trochę, a trochę też o ilsie, czyta go nikt. Bo studia dzieją się, bo co się dziać nie mają? Nic dodać, nic ująć.

A miasto miasteczko stoli tak jak stało od roku 1300 (zmienia się każdenego jednego dnia). Zabytek na zabytku. Zachwyca... wszystko. Skubaniuśki, Krakowskie Przedmieście, Pałac KażdyWieJaki, budynek Ilsu, Żwirek.. wiadomiks.

Nie wiem, nie nie wiem co dać tu teraz, przejeżdża człek dnia każdego od Banacha, poprzez Lotnik Pomnika (Pomnik Lotnika) (piloci.. ot ludzie!), Aleje co są Jerozolimskie, daje wnet do palmy i Nowym Światem, gdzie biedny student NIGDY NICZEGO nie zakupił i wtedem już tylko pomnik Kopernika, co wykuty przez duńczyka. Czasem (nigdy) zajdzie do Buwu, a artyzmu tam moc, niejedna randka pierwsza, bądź ślubna sesja fotograficzna miała miejsca na dachu jegoż.

Stare Miasto, Stare Miasto, wiernie ciebie będziem strzec!! Oderwać się można od rzeczywistości, na Rynku surrealistyczne sceny, Kamienne Schodki są też, w Samych Fusach każdy kulturalny człowiek bywa i herbatencję zapija. A i schody nad trasą W-Z, w których nikt nie wie o co chodzi (ja), lecz ubikacja darmowa i wygodna umiejscowiła się tam. W Barbakanie, każdy wie, że najkulturalniejsi ludzie chadzają tam wyrabiać zdjęcia, podrywać też czasem studentki ILSu, które olewają każdego niegodzienego chłopa.

Wisłą spacerkiem dać można do city centre, a po drodze - z bukłakiem-kubłakiem, wypełnionym słodkim, lub niesłodkim winem. Też dany jest im nam Most Świętokrzyski, gdzie Kuba z "Na dobre i na złe" zszedł się z Danutą Stenką, jak i Most Poniatowskiego, co pięknie prezentuje się z uśmiechem Doris. Gdzieś po drodze "Czuły Barbażyńca", co czekoladą najlepszą na świecie ugości, acz przejadła się juz ludziom ILSu. Toć to ILS najznawcą stolicy. No masz, i jak stało się to, że Harenda dopiero tutaj?? Harenda, nasz dom, nie raz, nie dwa też, przyjęła nas w swoje ramiona, trzymając w rękach napój, gdy nie miał co począć student ze sobą w okienku, a może integrując się też. Z Harendą za pan brat. W Harendzie odbyła się pierwsza rozmowa przyjaciół prawdziwych, pierwsze spotkanie z Juaną, którą zna każdy i szanuje. Profestor z niej, a kpiarz prawdziwy. Czasem też nierozważnie zagadało się do barmana.

Pałac SamiWiecieJaki, Nauki to zdarzy się, Kultury też. Ja kocham go. Gdziekolwiek nie szedłby człek, minie go zawsze, a jeśli nie minie, to widzi go. Kojarzy się ze wszystkim, niechże pozostanie. Raz w kinie też byłam na pelikurze niezgorszej. Po co komu druga linia metra?? Każdy (KAŻDY) woli Pałac.

O Warszawie mówiąc, muszę jeszce o Placu Zbawiciela napomknąć, abo tam obecne są wszystkie centra kultury studenckiej. Luna, co kinem jest na schwał, filmem w poniedziałki raczyć się można, koszt 5 zł, filmów moc. Tuż obok, Chińczyk, Wietnamczyk raczej, co dobre danie daje, a i wesele odprawi za godną zapłatą. A tużej obok mamy pub o wdzięcznej nazwie "Alternatywa" z wiecznie tym samym chłopem, piwo sprzedał nie raz, nie dwa (milion razy)

Po krótce to. Ominęłam tysiące rzeczy. Na reportaż z Ursusa zapraszam na znamznam, abo wioska niezgorsza.
Przygoda dzieje się, Miasta wielkie kocham i szanuję, nie zażałował człowiek nic. Nic aż po dziś.


Stare dzieje przy jeszcze starszych
Warszawskie krowy. Trochę Bródno
Żurek z Sheratona
Zachowana dzielnica Żydowska ZARA przy wieżowcu Telekomunikacji
Tacie spadł cukr. Na szczęscie wszystko się dobrze skończyło
Jeździ sobie tu taki jeden
Z muzeum Powstania, ja patriota wielość razy byłam
No zawsze Ci wejdzie w kadr (pałac)
Doris z Ponurakiem
Już nic nie wiadomo
Reklamuj się po turecku
Tak! To tu Małgorzata Kożuchowska brała ślub
Muzeum Narodowsze
Z serii Ludzie Sukcesu: Magda, co zawsze zdąży do Metra i Doris, co nigdy nie zdąży
Pizza, czyli przegrywamy w rankingu zdrowego żywienia na ilsie, oraz Eba Tobarek, przekamrat, szkoda, że nie jest moim chopakiem

niedziela, 1 listopada 2009

Teneryfa 2005



Teneryfa!! To były czasy! Sama nie mogę w to uwierzyć, ale nikt w tamtych czasach nie brał na urlop laptopów, a o wifi to żaden nie wiedział jeszcze. A mało! W hotelu cośmy byli, nie było telewizora. To był chyba ten czynnik, ten właśnie, razem z tym, że była to moja pierwsza wyprawa ever, który sprawił, że było wspaniale.


Wyprawa wyprawą, ileż odwagi w końcu wymaga płynąć z prądem tego, co tak misternie zaplanowało biuro podróży. Ale dałam rade, przemogłam się w sobie i wsiadłam na pokład samolotu.

Wstyd trochę, lecz wspomnę, jak długo wydawało mi się, że jestem człowiekiem sukcesu dzięki Teneryfie. Człowiek podziwiał się za piękną sylwetkę, tudzież opaleniznę, a w lutym to niezły rajc był, albo to że wydusiwszy z siebie buenos dias na ulicy, uznałam, że "jak ja znam hiszpański, o narody!" (nie wspomnę za to, jak przez 20 minut chciałam kupić znaczki, a prosiłam o "sillas", a nie o "sellos"). O tak, pierwsze przygody ze światem. Na szczęście człowiek zmądrzał i nabrał pokory i już nigdy (NIGDY!) nie pomyślał o sobie, że jest fajny z tak przyziemnych powodów, jak opalenizna czy piątka z konia. O nie.

Z kimże tam byłaś, Martynko?? Byłam ja z Tomaszkiem, kuzynuniem moim, co synem jest Pierwszego Człowieka Sukcesu, którego wszyscy znają, wuja Romana oraz Żony Pierwszego Człowieka Sukcesu Gosi, a i to właśnie oni wzięli mnie na wyprawę tę, gdzie niejedna hulanka miała miejsce. Już wtedy, wtedy, o tak, namiastki jahy miewał człowiek, co ważnem faktem jest, abo zostało mi to do dziś.

Spróbowałam ja po raz pierwszy specjałów hiszpańskich, co za wspomnienie! Wuj to potrafił zapichcić (lub kupić, ale potrafił!). Teraz sama nie rozumiem tego ni nic, lecz daliśmy my radę bez środków masowego przekazu. Chadzaliśmy na spacery, objeździlim wyspę niczym Magellan. Wulkan!! Wulkan jakoby brat nasz, wszędzie z nami, bałam się go ja, powodem był moich koszmarów sennych, testament prawie spisałam. Nie zgadnie nikt, co jeszcze robiliśmy!! Czytaliśmy książki! Tak! Książki wtedy jeszcze istniały (oj, wiele lat minęło, odkąd nie istnieją książki). Obijalim czasem też i zakupy nie raz zabyly.

Lecz ogólnikowo, byly to wczasy bardzo leniwe. Zabylismy raz dookoła wyspy, fakt to, niebrzydka ona, dzika nawet miejscami. Widać tez gdzieniegdzie ruiny wiosek, co zniszczone są po wybuchu wulkanu. Na wybrzeżu turyzmu pod dostatkiem, Hiszpana dostrzeć to cud czasem. Widoczki też są itede.

Oooo.. wiem, czemu te memorie takie jakieś nieskładne! Bo chłopów nie było tamże do poderwania. A nie, to ja za młoda do poderwania byłam, pomyłka (a rzeczywiście, był kiedyś taki czas).

Ech, ogólnie to wesolunio. To wuj chyba, tak - wuj zaszczepił we mnie niespokój i to przez niego tak mnie wywiewa wszędzie teraz (jego wina, jego wina, mamo!). Acz muszę powiedzieć, z całym szacunkiem i ukłonami też, jak zwykle, dla wczasów na Teneryfie, że to nie jest sposób podróżowania, który trafiłby do mnie teraz. Tzn, jakby ktoś chciał mnie wziąć na romantyczne dwa tygodnie na plaży, to hulaj dusza, piekła nie ma i zapraszam (ty płacisz), ale nie lepiej dać do dżungli i przedzierać się przez liany??

Zdjęcia:
Widok z drzwi
Ciociunia z wujuniem
Palem moc
Kocham to zdjęcie, a ty Tomek?
I codziennie dzwoń!
Przekamraty
A niebrzydki wdok ten
Barceloa wszędzie
Spacer codziennie, w deszczu też

Hotelik W OGÓLE nieturystyczny

czwartek, 8 października 2009

Alicante 28 – 30 września 2009-10-08



Nie wspomnę, jak smutek ogarnia mnie plus nostalgia, gdy o Alicante przychodzi mi pisać, rzec chcę, był to ostatni przystanek mój, symboliczny dość dla uczczenia zapewne końca wakacji, a jakże.
Padało i padało, końca nie było ulewom, chmury układały się w kształt napisu „ROK AKADEMICKI 2009/2010”. Nawet murzyn (a raczej stu pięćdziesięciu ich), co parasolki sprzedawał w ulewie, nie rozbawił mnie (no może trochę, ale nie wspomnę tu chyba zabawy w „Em jak murzyn”, z ukłonami dla Doris). Nie zakupiłam ja parasolki!! A nie! Zakupiłam jednak, przypomniało mi się. Ale zapomniałabym wnet, bo po największych ulewach kupiłam, zawsze byłam zaradna a i swoje zmokłam. A takie burze były, że nawet prądu w hotelu nie było. I skąd miałam wziąć sobie coucha z w tej sytuacji? No skąd?
Alicante jest miastem uroczym. Plażunia jest niebrzydka, wybrzeże pikne, ot co a i na zabytek, zamek piękny z wieku łoho, nie wiadomo którego (ja nie wiem), można popatrzeć, jak głowę człek obróci, gdzie trzeba. Zadbali o to miasto! No zadbali jak trzeba, przysięgam. Również, jak tradycja moja własna nakazuje, weszłam na Alicante, weszłam o własnych siłach. Zjechałam windą, przyznam się w pokorze, leń byłam chwilę, ale za to… weszłam ja na Alicante DWA RAZY!! Raz zabyło to możliwem wchodząc na zamek, a nawet za darmo jest, niech żyje zamek!, a raz drugi na miradorco z kościółkiem był obok, ważniejszym, mówi się. Katedra.. katedra…. ale wstyd, nie pamiętam, do kronik muszę zajrzeć … no nie było katedry, a to ci! Ni zdjęci, ni czegoś, Wikipedia też mi wzrusza ramionami, że nie wie. Ach.. bez katedry też przeżyjem.
Ale nie przeżyjem bez plaży. Na plaży człowiek usiadł sam w zadumie, toż to spokojny był pobyt, te Alicante. Internet wzięli, wszystko zniknęło. No to usiadł , jak na turystę przystało i patrzył na różne takie tam, to na fale, to na wróbelki, co się przechadzały, to na chłopy jakieś, czy inną atrakcję miasta. Ostatni dzień był to mój tam, toć zaczęłam się zastanawiać… refleks jonować trochę.. czy co na Wawa było, czy Konia.. ?, czy mię kto odbierze z lotniska..?, czy ja do domu jeszcze trafię w moim rodzinnym Jastrzębiu, które miastem jest na schwał. Umrzeć mógłby człowiek na tej plaży, taki spokój go ogarnął.
A gdyby tylko człek wiedział, co na lotnisku go czeka, to na pewno wzionby coś, coby nie wstać. Acz moja wina było to całe zamieszanie, które mnie czekało. Trudno się spakować na lot, jak się nie ma wagi pod ręką, wszystko się da zrozumieć, ale jak ja uzbierałam nowe 20 kilo w Hiszpanii to nigdy nie skalkuluję. No bez przesady, chyba nie targałam ze sobą jamonu, tak? Kilka win zaledwie, turrón (nie jeden) i inne lekkie rzeczy (nie jedne). No to dalij, zostawić zostawiłam ja kilka drobiazgów (reklamówę ich) dobytku na lotnisku dla jakiegoś człeka, co znajdzie. Sandały na przykład, które święte są!! Nie wspomnę, jak wszędzie w nich byłam, w Częstochowie na pieszo razy dwa, na przykład, lub też każde miasto życia w nich przeszłam. Zostały. Zostały razem z innymi świętymi (starymi po prostu) rzeczami, no ale wina to ja chyba nie oddam, sorky.
Wino dotarło bezpiecznie w ramiona Okęcia, ja również, zmęczona jednak nieco życiem i wtem prościutto z wozu Pierwszego Człowieka Sukcesu, wuja Romana, do akademika, hęc hęc, gdzie przywitawszy nas Maciej von Kozubaal słowami „witam wuja” , przechował mnie na godzin kilka, ażebym szoku kulturalnego nie dostała i wtedem.. ruszyłam oto ja w podróż nieznaną i niebezpieczną nieporównywalnie do przerażających czeluści Housekeepingu, czy Kraju Kastylijskiej Mowy, w podróż do głębi Ilsu, gdzie potwór, zwany Rokiem Akademickim 2009/2010, czekał już na nas, studentów, z wyciągniętymi chytrze i podstępnie ramionami.

Deszczowa piosenka
To, co Hiszpanie lubią najbardziej, czyli sceneria o poranku
Widok z zamku
Byczek
Samotny wędrowiec

poniedziałek, 5 października 2009

Murcja i Cartagena i Los Alcazares, 26 - 28 września 2009


Pobyt w Murcji, a raczej pobyt wszędzie w okolicach, a najmniej w Murcji, naznaczony był piętnem couchsurfingu, tym razem bardziej niż zwykle. Dzięki ludziom takim jak moi hości z Murcji, couchsurfing w ogóle istnieje. O chwała im!

Karina, bo tak jej na imię, była jedyną osobą z łoho i jeszcze trochę, która odpowiedziała pozytywnie na mój request. Ani w Maladze, ani Granadzie i Alicante mnie nie chcieli. W Murcji też nie. Oprócz niej. Dom Kariny, posiadłość, nie wiem, hacjenda, może to dobra nazwa, mieści się na obrzeżach Murcji. Na szczęście w moim życiu jest wiele zbiegów okoliczności i nieświadoma tego, jak wiele wspaniałych wrażeń mnie czeka, nie przeszkadzało mi to, że nie jest to w centrum. No to daję do Murcji (a opowiedzieć Wam o tym, jak po drodze moja torba umarła? Rozleciała się, jakby co najmniej po trzech eksplozjach była. Pewnie po traumatycznych przeżyciach w Granadzie, czyt. pielgrzymce pieszej ze stacji do centrum. Na szczęście dowlokłam ją do schowka, a i taki był zamiar, więc jesteśmy w domu) i czekam na hosta. Ona, spowita aureolą człowieka sukcesu, zjawia się z mężem, co mu jest Gabi, a jest on Hiszpanem. Ludzie sukcesu, tak bym ich nazwała. Dlaczego? Nie będę materialistą (o nie) i W OGÓLE nie wspomnę, jak mają dom (posiadłość, hacjendę, czy cośtam) pięęęęękny, wszystko jest cudne, i schody, i kanapy, i to, i tamto, i perkusję, i basen i, jak Boga kocham, jako gość obcy zupełnie, potenacjalny złodziej i oszust, miałam dla siebie całe osobne mieszkanie, które było chyba najwygodniejszym miejscem, w jakim za życia spałam. Lecz hit się zbliża. Jest nim domek w pobliskiej miejscowości nadmorskiej Los Alcazares nad samiusieńską plażą, między palmami. I pytają mnie, czy ja chcę z nimi dawać na plażę na ten weekend. No jak nie daję, jak daję?

Fakt, że było to najbardziej relaksującem miejsce na świecie wtedem, przyćmiewa nawet traumatyczne przeżycia zobaczenia największego karalucha świata w mojej pościeli (zachciało się Hiszpanii). No ale nic nie jest idealne. Dowodem tego była też pogoda. Nawet w dzienniku dnia następnego mówili (tak, jakbyśmy nie zauważyli), że były to ulewy hen hen przewielkie i że zalało wszystko. Ale nawet to było dobrym zbiegiem okoliczności, bo skoro nie było pogody na leżenie na plaży, to daliśmy do Cartageny, co bym zwiedziła. A Cartagenę dobrze zwiedzić jest, ot co, bynajmniej nie źle. Nieopodal domku - lotnisko, a co jakiś czas - przelatujący nad dachem samolot.

I odkryłam w moich hostach bratnie dusze razy sto. Z wielu powodów, a nawet prawie wszystkich, które poznałam. Wieczora pewnego śmy łyknęli nieco wina. I gina. I whiskey. Jak to dobrze, że ja nigdy nie mieszam alkoholu (w jednej szklance). Dobił nas jednak nie procent, lecz Titanic, i z tego, co pamiętam, daliśmy za wygraną przy scenie uwalniania Jacka spod pokładu, jak Rose siekierą waliła, zupełnie jakby drzewo wyrwała z lasu niczym Samson.

Raz też zagościliśmy w mejilloneria (Boże, ale wstyd, pewnie przekręciłam nazwę), gdzie zapróbowałam owoców morza tak jak nigdy. A raz też do kina daliśmy na film o życiu, śmierci i robotach: "Los sustitutos" z Brucem Willisem, a był to film filozoficzny taki science fiction. Zainteresował mnie wielce, acz przefanem kina nie jestem.

A w ogóle to wykąpałam się w morzu, a jakże! Niechże się pali, wali, leje, lecz do morza dałam ja, niczym Bigos tym razem.

Murcję zobaczyłam dnia ostatniego, zaraz przed drogą dalej. Miasto niebrzydkie. Przy słoñcu pewnie wydałoby mi się piękniejsze a i też szybko je przelecieć musiałam. Podobało mi się to, że jest mało turystów. Tak dla odmiany. Bo przecież w Maladze i Granadzie, każden się czuje przytłoczony nimi. Podobała mi się rzeźba pani na rowerze na środku chodnika, a jak robiłam zdjęcie, tak spod spodu nieco, to chłop za mną krzyczy jakiś, że jej zaglądam. Lubię listeningo-wiązanki, lecz uraziłam się ja troszeczkę i poczyniłam próbę zabicia go wzrokiem.

Ludziki w Murcji chybą są nieźli z botaniki. W parkach mają podpisane drzewa, wielość ich też, nie wspomnę, a i jedne to pamiętam nawet, fikusami się zwą. Katedra, powiem, rzeknę, o niezła. Się wyróżnia równie równo.

Ach, i ta dzielnica arabska. Niech żyją Arabowie (sarcasm). Nie wsphomnę, jak dworzec jest w dzielnicy arabskiej, a ja, biedne małe dziecko, bloody blonde sometimes, idę, z walizą, z której są prawie wióry już tylko, a każden Arab już czyha na mnie z workiem, ażeby mnie porwać, NA PEWNO, NA PEWNO! A jeśliby sięgnąć pamięcią do metra w Brukseli lat temu kilka, gdzież to Arabowie porwać chcieli mnie, zatrzymując mnie przy wyjściu z pociągu?? Na szczęście, znany wszystkim Pierwszy Człowiek Sukcesu, Wuj Roman, walecznie, niczym sam Wuj Roman rzucił się do walki i wyrwał mnie ze szponów owego gatunku. A jednak tym razem musiałam się zabratać z nimi, nie tylko w celu przejść bezpiecznie przez dzielnicę, lecz również w celu kupić tymczasowy bagaż, abo poprzedni umarł. Dokonałam przedniego zakupu, kupiłam ja największą torbę, jaką wyprodukował naród arabski, a nawet nieco za dużą, nawet przy moim zapotrzebowaniu na przemyt wina.

Cartagena, miasto portu i marynarzy. To tam, właśnie tam, wymyślono pierwszą łódź podwodną i.. yy coś jeszcze, zaraz se przypomnę. Łojoj, nie przypomnę sobie. Tak czy owak, wymyślono to tam. A ta pierwsza łódź podwodna to jest wystawiona, jest, i można obejrzeć sobie ją, a nawet dotknąć, jeśli się ktoś nie boi do sadzawki wejść.

Nie wspomnę, jak Murcję wspominam tak pozytywnie, że aż wstyd to wyrazić i jak oddaję hołd moim przecouchhostom, niech im zawsze słońce świeci i ziemia hiszpańska przychylną będzie.

Widok z domku na plaży
Nurek zapodziany
Stateczek nieopodal
ooo..
Latarnia, czy inny słup
Todo mojado (każden mokrem)

niedziela, 4 października 2009

Granada, 24-26 września 2009


Po Maladze, hop-siup w Alsę i do Granady hej ho! Już w pierwszej godzinie pobytu w Granadzie udowodniłam sobie, że jestem najgłupsza na świecie. Otóż, wysiadam na dworcu, patrzę w mapę, myślę "do centrum bliiiisko", to na pieszo idę. A bagaż ciążył nieco. No to idę, idę, po chwili się zorientowałam, że nie ma tej ulicy na mapie. No to idę na intuicję (ence-pence w której ręce.. w prawo) i idę, i idę, i nie wiadomo, co się dzieje, ale ludzi coraz więcej na ulicy, więc myślę sobie, że dobrze, na pewno się nie oddalam. Po 20 minutach marszu patrzę w tę mapę raz jeszcze i oświeciło mnie nieco. Otóż, stacja była na tyle daleko od centrum, że znaczek stacji był na rogu mapy, ale z małą strzałeczką, co by tylko kierunek do niej wskazać. Ale myślę sobie: teraz to już idę, tyle przeszłam, to zaoszczędzę to 1 euro. I szłam, i szłam, a torba za mną idzie (chciałoby się) i umieram po drodze, mijam kolejne przystanki, ale nie wsiądę chyba, jak przeszłam połowę drogi, tak? Zawsze byłam praktycznym człowiekiem i mistrzem w czytaniu mapy.

No i zgadnijcie! Doszłam. Doszłam ja. Pobiłam rekord marszu przez Granadę, kilometry razy kilogramy. No co najmniej wejściówka na Alhambrę powinna być gratis w nagrodę.

Hostel znów, ale, niestety, nie taki jak w Maladze. Pokój osobny, wygodny całkiem, ale najmniejszy w jakim kiedykolwiek byłam, nawet mniejszy od pokoju Maciusia, brata mojego szanownego, ukłony mu. Łazienka na korytarzu, z powodu burżujstwa wyrzutów sumienia nie miałam. A w samiusieńskim centrum miejscówka, więc go for it.

Tutaj nie było już Fiest de Tortilla, trzeba było samemu zadbać o towarzystwo. Amerykaneczka, co ją w hostelu w Maladze poznałam, dała mi numer swojego hosta i mówi, że on jest cute, że na pewno znajdzie czas na cervezę. No to piszę do niego, a ten mnie nie odpisuje... i dalij nie odpisuje. No to daje na couchsurfing.com, stronę znaną już każdemu. A było to koło 20.00. A on do mnie, że perfecto, że o 22 się widzimy na plaza de Carmen. To ja w te pędy idę się wykąpusiać i na cacy zrobić, wracam do pokoju, a tam sms: "widzimy się o 22 na plaza de Isabel Catolica??". Hm, dziwię się trochę, czemu zmienił miejsce, i już odpisuję, że ok, a tu mnie nagle olśniło, że te dwa chłopy, do których napisałam, mają to samo imię. Dobrze, iż się skapłam. Jednemu piszę, że "si", drugiemu, że "no" i proste.

Host, co się z nim widziałam, Jose się zwał, ale różnił się od Josego, którego znam z hotelu we wszystkim chyba, Nowy Jose przez całą naszą rozmowę krytykował Hiszpanię, to, co się tam dzieje i jak działa państwo. A i mówił, że był w Anglii i że tam jest jak w raju i chętnie by wyjechał. Jose von Stary twierdził.. ee.. coś innego. Wypiwszy zapas cervezy i wina oraz zjadłszy niejedną tapas, ruszyliśmy na spacer po mieście. Bratnia dusza z chłopa, myślę, niech żyje couchsurfing!

Co mam tracić czas? Dnia następnego umówiłam się z Josem II . Wartało było, bo wziął mnie do najpiękniejszej kawiarni na świecie. Z ukłonami i wyrazami szacunku, ale niech się Czuły Barbarzyńca schowa, ot co. Po pierwsze trzeba było wejść na Granadę, ażeby się tam dostać, więc nie wspomnę, jak całą ją oną było widać z kawiarni, jeśli się piło kawę na tarasie. A w środku też był klimat, więc todo perfecto. A Jose, człowiek sukcesu, to projektant stron internetowych, a studiował w Anglii. Zmęczony życiem jednakowoż i niespełniony nieco. A i przysięgam, przepiękny młodzieniec z niego, a jakże.

Granada City. Co tu mówić? Do tej pory nie byłam w piękniejszym miejscu. Centrum miasta ruchliwe, ale nietrudno zejść na bok, co by zaznać ciszy i spokoju. Hitem Granady jest Alhambra, co po Arabach się ostała, do której idzie każdy, a ja straciłam na nią cały dzień, bo zanim doszłam na szczyt (godzina) i znalazłam kasę z biletami (druga godzina! Nie wspomnę, jak zawsze byłam dobra w mapach) a i jeszcze potem się okazało, że nie ma biletów już, że można kupić na popołudnie. No to ustawiam się w kolejce jak porządny i grzeczny turysta (wiadomo), a tu niespodzianka. No słyszę język polski, no słyszę, jak Boga kocham. No to zagaduję, bo co mam nie zagadać? A to para lekarzy z Krakowa, co w pośpiechu chcieli Alhambrę zobaczyć, lecz Alhambra i pośpiech to dwie różne sprawy. To się załapałam na car tour po Granadzie oraz na naleśnika z czekoladą z okazji Festival de Chocolate pod Katedrą. Może nie jestem dobra w mapach, ale we wkręcaniu się nie mam sobie równych. A przy tejże okazji przesyłam jak najniższe ukłony w strony państwa tego właśnie, a nuż zabrną tutaj.

Alhambra. Arabowie budowali ją 300 lat. Arabowie wsio, a Alhambra sobie stoi i służy turystyce miasta, jako siła napędowa. Są pałace, ogrody, fontannyzabytków wielość. Mówią, że cudo.

No niebrzydka, ale po tym wszystkim, co się mówi o Alhambrze, to spodziewałam się, że co najmniej zemdleję z wrażenia. Jeśli miałabym była zemdleć, to najwyżej z upału. Albo z tęsknoty za New Park Manor. Może marudzę po prostu już trochę z nadmiaru zabytków i monumentów, więc obiektywnie powiem: robi wrażenie. Ale żeby płacić 12 euro za wstęp i czekać pół dnia na wejście? Zdecydowanie mogłoby być mniej szumu o to wszystko.

O wiele bardziej spodobały mi się tarasy widokowe na górze Albaicin, co jest obok. Ojoj, jak weszłam, to aż się wzruszyłam. I smsa do każdego wtedy, że Granada to raj. Kręte, wybrukowane, białe uliczki, małe domki... marzenie. I widoczki. Zawsze wyobrażałam sobie tak miejsce, w którym mieszkał Ali Baba. Dobrem skojarzeniem się to być okazało, bo to kiedyś największa dzielnica arabska była w Hiszpanii. Nic nie przewidzisz, co się może stać w jednej z krętych uliczek. Ali Baby nie spotkałam, ale spotkałam za to chłopa myjącego zęby po drodze. Lecz nie był to człowiek sukcesu, który pięciu minut na toaletę nie ma nawet, lecz rodzaj żula, który mył zęby pewnie z powodów ideologicznych, a nie higienicznych. Również wielość kotów można było spotkać, a nieraz drogę czarny przebiegł. A i też listy ścienne do turystów z dość jasną przestrogą. A opowiedzieć wam o tym, jak nagle chłop, co jechał samochodem, wychyla się do mnie i wrzeszczy: “VETE DE AQUI!!” co znaczy “wynocha”. Gościnni, ot rzeknę.

Nie wspomnę, jak Granada ma w sobie coś, czego żadne inne miasto nie ma. Jakiś takiś klimat. A rzeknę, że byłoby go więcej, acz turystów moc, turysta na turyście. A Katedra jest niesamowita, i piękny plac przy tym. Ciekawym rzeczem, który uwielbiam w Hiszpanii, jest to, że bary, restauracje, centra handlowe i inne consumismonerie przybierają nazwę taką, jaki ma pobliski kościół. Koło kościoła San Eugenio, wszystko przewszystko się nazywa San Eugenio, Eugenio, czy coś w te ramy.

Nawet nie wiem, czego tu jeszcze nie wspomnieć. Ach, kocham Granadę, mam nadzieję, że wrócę tam jeszcze. Łot ci cała historyja.

zdjęcia:
Viva Espana!!
Noga ma
Dary z Hiszpanii
Maszyneria do robienia churasków (los churros)
Do cienia..
Hiszpańska posłuszność
Gdzieś w Alhambrze
Powaga zawsze i wszędzie ze mną
Zabytki za kratami
Najstarsza część Alhambry
Paella City

piątek, 2 października 2009

Malaga, 21-24 września 2009


Swego czasu wiele możnabyło posłyszeć o Maladze. A to z cyklu memorie kamratów, czy skądśinąd. Nie zawsze Malaga cieszyła się dobrą sławą jednakowoż.

Ja za to, z Malagi mam tyle pozytywnych memorii, że łojojoj.

Po supuesto, do Malagi udałam się sama. Ja, wielki podróżnik, pogromca.. niczego. Wyruszyłam ja w iście sentymentalnym nastroju, a bo to przyszło mi właśnie wtedem opuścić mury stajni i New Park Manor. Nie żeby zapłakał człowiek, toż to nie Titanic, acz kilka przemyśleń na temat życia, śmierci i biegu czasu miałam. Aż do momentu (uwaga, uwaga, przygoda nr 1 z serii "Malaga") kontroli bagażu. No bo to ten Ryanair! Max 15 kilo dla nadanego bagażu??? Do końca życia będe im to wypominać (każden się przejął). No i przez to musiałam wszystkie najcięższe rzeczy, czyt. pierdoły, których moc, zapakować do podręcznego. Wszystkie kable, kabelki, souveniry i rzeczy zakupione w poundlandzie. Chłop, co tam był, patrzy na monitor sobie i przymrużył oczy wpierwej. A potem kazał mi wszyściusieńko wyciągać, każdą jedną rzecz, jak Boga kocham. A te najmniejsze pierdoły to jeszcze w dwa pudełka małe miałam zapakowane, to też każdą wyciągał i patrzył. No trwało tooo... nie wspomne, jak trwało to odprawę i kontrolę każdego innego pasażera. A potem jeszcze z laptopem nie chcieli mnie puścić, bo go w ręcę niosłam. A zawsze tak możnabło. A babeczka mi mówi, że muszę to dać do plecaka. A ja, u progu załamania nerwowego, wkręcam jej, że to kupiłam na bezcłowej (nie wspomne, jak jest to najbardziej porysowany i poobtłuczony laptop świata). Pomyślałam, a niech mnie wezmą za czubka na całym świecie, ale laptopa nie oddam!! NIE OD-DAM!

I udało się. Babeczka poszła dalej, a ja laptop hop, pod bluzke, a i sweter jeszcze założyłam. Kamuflaż przeszedł próbe, laptop został uratowany.

Wtem lecę i ląduję wnet. A necleg w hostelu miałam. Niech żyją hostele, bracia moi! Ktoś pomyślał, że akademiki są szalone i nieokiełznane?? Łogdzieżtam! Takie fiesty! TAKIE, że wspomnieć wstyd chyba. Wieczór pierwszy: Fiesta de Tortilla. Się piszę na to, a jakże. Siedzem siedzem, hablam trochę, patrzę w kuchnię, tam: dwa chłopy. No to wbijam tam i mawiam: "hola". No i poszłO. Chłop jeden - szef był to hostelu. A niepozorny taki. I mi mówi: "venga!! za rok tu przyjedź, damy ci tu pracę, pokój za darmo, wszystko będzie. A może chcesz zostać i zacząć od jutra??" Chłop drugi - Luggi się zwał i to on kucharzył wielce, a dobry był w tym niebylejako. A i pytam go, co tak kucharzy, czy może z niego jest cocinero, a on na to, że nie, lecz ma restaurację tapas w centrum, i że mam wpaść dnia następnego, to zobacze, a za rok mam do pracy przyjechać, bo zawsze potrzebują jakichś chicas na wakacje. No to daję dnia następnego, siadłam sobie wygodniuśko, a on mi wszystko. I wino i tapas i wszystko by mi tam zrobił. Jego praca polegała na robieniu wszystkiego i pilnowaniu kucharzy i kelnerów. Dobra fucha, myślę. Lecz najbardziej lubił stać za ladą i kroić jamón. Oj, dooobre jamón, dobre. A restauracje, że rzec tak rzeknę, ma klimat. A i jeszcze wieczora wspomnianego sama nauczyłam się robić tortille, dwie nawet sama zrobiłam (beznadziejne wyszły, wiadomo), ale te zrobione przez Luggiego były niesa niesa niesamowite. Ktoś nie wie jak zrobić tortille? Ta co Luggi robił to następująco: Otóz, smaży się frytki wpierwej, wpierwej też robi się cebulę i paprykę tak, coby miękkie były. Luggi zrobił też krewetki, ale zamiast krewetek może też być nic, albo pieczaki na przykład, a ja to lubie pieczarki, więc jakby ktoś chciał zrobić dla mnie kiedyś tortillę, to pieczarkicity wtem. No i wtedem, wbija człek 5 jajek, lub 6 do miski, soli i chłepta. Wychłeptawszy, wrzuca te wszystkie papryki i cebule i krewetki i frytki i miesza, ino delikatnie, coby nie zamełzać tego i dajemy to wszystko na rozgrzany olej i sie robi, się samo. Niby trzeba tam po bokach to poprawiać, coś tam podwijać, ale bez tego też smak bedzie dobry, myśle. Z obracaniem jest trochę przygody, ale nawet mi ani razu nie spadła na podłogę. Que aproveche!

A wieczora drugiego, fiesta fiesta. I każda jedna narodowość była. Z Amerykanką się dogadałam, że również ma pożycie z couchsurfingiem. A z Californi jest. A z innym chłopaczkiem rozmawiałam, co z Florydy był i mówi, że nienawidzi Ameryki, że kocha Europę i że nigdy nie wróci do domu. Kolegę Niemca wypytywałam, czy był w Oświęcimiu i czego uczą dzieci na historii. Pokorny chłopak, przyznał się w imieniu narodu do zbrodni wojennych. Spotkałam też wielce ciekawą osobowość z Irlandii, chłop, lat 100, bądź więcej, który przyjeżdża do Malagi do tego samego hostelu na każde lato, a jego jedynym zajęciem i hobbym jest chodzenie na mecze piłki nożnej do pubów. I znał się na wszystkim. A i również był wszędzie za życia (tylko nie w Jastrzębiu).

A ostatniego wieczora, myślę sobie: odpocznę. Wracam z plaży właśnie, już myślami będąc w hostelu, gdzie miałam zamiar rozłożyć się z laptopem na kanapie, a tu do mnie podbija Hiszpan, sztuk jeden. I mi wizytówke daje i mówi: "fiesta, fiesta!". A ja mówie "Que fiesta?" A on na to "Fiesta de Erasmus". Mówię, że dobrze, przyjde, ale myślę "oszalałżeś? ide spać". Ale on do mnie, że on teraz ma chwilę to mi pokaże w jakim to barze jest, żebym na pewno trafiła, że to jest na plaży no i że jestem bonita, bonita. No ale nie idę, stoję twardo i mu nie ufam. No to gadamy, stojąc, ja, twarda w przekonaniu, że nie idę NIGDZIE. Lecz mięknę, gdy pytam go, czy jest z erasmusa, a on mi na to, że "nie, nie", że jest menadżerem w barze na plaży i on organizuje te fieste. A! Menadżer! no to mogę się przejść. No Ładny bar, nowoczesny i wielki. I na koktajl bez nazwy (i bez ceny) się załapałam. No i przedstawił mnie znajomym, mówi, że oni bedą na fieście i że potem bedzie salsa i guitarra i mojito. Ach, ogarnąwszy się w hostelu, poszłam, a jakże mogłobyć inaczej, hm? Fiesta przerówna. Salsa, kocham. Mojito daje w kość juz po sztuce jeden., lecz nie martw się rodzicu, na więcej nie było mnie stać tego wieczora.

A co do samej Malagi to myślę, że .. wielka. Piękna jest, to fakt, ale strasznie głośna, zatłoczona, wszędzie tłum i ruch. Niby jest gdzieś tam ta katedra, ale mnie nie pasuje, jak katedra jest przy najbardziej ruchliwej ulicy, koło Burger Kinga. Alcazaba, ciekawa rzecz pozostanowiona przez odległych przodków, ale podziwiając Alcazabę, nie wiedziałam co mnie czeka w Granadzie, łuhu! Częścią Alcazaby jest teatro i zamek Giblarfarro, do którego środka już nie weszłam, ale za to wspięłam się pod wejście. Tak! Weszłam na Malage! Widoki warte świeczki. W muzeum Picassa, niech mi świat wybaczy, nie byłam, ale byłam za to pod Domem Picassa i siedziałam też obok niego na ławce na placu Merced (liczy się?). Ale do muzeum poszłam ja jednego, a było to muzeum muzyki interaktywnej, ale ze smutkiem stwierdzam, że nie było tam nic ciekawego. Mogłam równie dobrze iść do sklepu muzycznego, a i zaoszczędziłabym te 4 euro, czy ile. Można też zwiedzić port w Maladze, akurat stał ładny statek (a moze zawsze tak stoi? nie wiadomo), są palmy, jest też plaża, na której osobiście, z premedytacją, spaliłam się razy dwa. Jednakowoż, plaża w Kołobrzegu jest o niebo ładniejsza. Ogólnie rzecz biorąc, co do samego miasta, bardziej podobał mi się Reus niż Malaga, ale mimo to brawa Maladze nawet i, bo chyba mają troche więcej zabytka do utrzymania, turystów i normalnych ludzików też.

czwartek, 24 września 2009

New Forest, czerwiec - wrzesien 2009


To tak, mam opisać New Forest w jednym poście? Niemożliwem jest to.
Lecz spróbujmy, no dalij! 

New Forest to jeden z parków narodowych Anglii, historyczny nawet troche, niebrzydki też. Przybyłam tam rzekomo w pogoni za pieniądzem (a wcale tak nie było).
no maaasz.. nie wiem od czego zacząć. A może w ogóle nie wiem co napisać? Rzucać wazeliną i pisać to co naprawdę myślę? chyba niee.. nie wspomnę więc jak w New Forest przeżyłam najlepsze chwile w życiu i że nawet nie jestem w stanie opisać, jak bardzo się przywiązałam do tego miejsca. 
nie, nie. nie o tym.

To może o tym, jak gdzieś w sercu lasu, między wioską Brockenhurst a Lyndhurst znajduje się hotel wysokiego standardu, w którym powstała specyficzna społeczność, zmieniająca czasem swój skład, zwana staffem (nie mylić z pierogami), spotykająca sie od czasu do czasu (świątek piątek, nie wspomne też) w pracy. A urokiem ,przekleństwem też czasem ich jest to, że każdy wie o każdym wszystko, kubek w kubek jak w wiosce smerfów. 
o tym też nie...

A o tym, jak we wsi same sławy można spotkać (jedną). Chyba też nie o tym, bo kogo zainteresuje to, że podczas spaceru do wsi, w spowitym sławą Villige Veg, kupywał sobie, jak gdyby nigdy nic i jak gdyby nikt nie stracił 2 milionów funtów w jeden dzień, John Cleese imbir.

Nie wspomnę też o mistrzu serwisu i housekeepingu, którym jestem ja. Bo kto mi uwierzy wtedy, że nie przyjechałam tam dla pieniędzy, skoro przychodziłam codziennie o 7 rano sprzątać te same 24 pokoi, co W OGOLE nie było obarczobne brzemieniem braku twórczego myślenia i rozwoju umysłowego.

No to moze o samym New Forest wpierwej. Można się zakochać w New Forest. A raczej, nie da się nie zakochać. No bo przecież czy te przechadzające się wszędzie kucyki, osiołki i inne dziwy nie są cute?? Cisza i spokój (jeśli tylko nie mieszka sie nad stajnią, a mieszka się, a raczej mieszkało, bo już tam nie mieszkam, no i zamknęli stajnie we wrześniu, przez co niezłego stresa mieliśmy, że nam internet wyłączą, Na szczęście robili pewnie większy interes internetem dla ludzi a nie dla koni, więc wszystko skończyło się dobrze). I jest las, do którego można się udać na spacer albo który się ma pod nosem tylko ze świadomością, że można sie tam udać na spacer, co też jest relaksujące.
W pobliżu hen hen atrakcji. Nie wspomne Stonehenge (ładny płot, ładny), Oxfordu, Lymington (ładny port i kebab też ładny), spacerów do Brockenhurst(.. ooo ), Borton on the Sea (morze i klify), w tym roku również Hythe, Hatchet Pond, Hurn i Wimborne Minster (z muzeum miasto w miniaturze) ps. Michał, dobrze, że zapisujesz nazwy miejsc na folderach ze zdjęć, bo nie spamiętałabym tych nazw. Może pamiętam, że starter idzie po bushu ale bez przesady. 

A hotel - New Park Manor - miejsce znienawidzone przez wielu, a i przez wielu też kochane (tylko mnie chyba). Hotel, jak hotel, jest restauracja, czasem trzeba sprzątnąć.. generalnie, niezła zabawa. Atmosfere tworza ludzie, sie mówi, a troche też ich tam jest. no wypada mi wspomnieć wszystkich albo nikogo. Co robic? ence pence w której ręce? no dobra, wszystkich. 

Powiedzmy, normalny dzień, zaczynam od restauracji, ubieram krawat i te inne , buty czasem te odpowiednie, czasem adidasy, godzina 7.00, mijam się grzecznie z zaspanym nocnym portierem, co nie potrafi szklanki wypolerować, ale za to potrafi sie nią zabić prawie. To co trzeba zrobić rano zależy nieco od nocnego własnie. przy dobrych wiatrach robi się nic i czeka sie na gosci, którzy czerpiąc radość ze standardu schodzą na śniadanie po godzinie 8.00. To taka mała tradycja New Parku, że wszyscy goście schodzą naraz. Tak samą jak tradycją jest to, że room service jest zawsze do pokoju 17, a jest to pokój najdalszy na świecie (dzięki Bogu, że nie musimy przechodzić przez ulicę po drodze, bo na świecie i tak bywa). To jak przebiega śniadanie zależy od nastroju osoby z kuchni, a i tez kelnerów. O tak, kelnerzy, co za społeczność. Niech im Bóg błogosławi za tę cięzką pracę, a napiwków jak na lekarstwo. ale o nich później. Wielce posh atmosferę, która powinna panować, psułam zawsze ja, na przykład wybuchając śmiechem albo robiąc kobrę przed marmurem . po śniadaniu trzebabyło wszystko uwinąć, umyć szklanki, ponakrywać stoły, poobijać się troche, czasem wysłuchać tego, jakie twórcze zajęcie wymyślił szef restauracji, typu poodkurzać sufity lub umyć lodówke, czasem nawet w porywach zdarzyło się to zadanie wykonać. W wolnych chwilach możnabyło zrobić sobie listening. Do wyboru do koloru - angielski, hiszpanski, głos męski, głos żeński, młodszy lub starszy. Wystarczyło tylko wiedzieć jakie zadać pytanie i komu. O! możnabyło również przeprowadzić od czasu do czasu analizę lingwistyczną, bo ciekawych przypadków moc (dwa). Otóż, jeden przypadek to ...a moze bez imion?? A moze z imionaaami, co mi tam, na Konia sie nie bałam pisać, a emigrantów sie bede bać?? Otóz, pierwszym przypadkiem jest Marta. Marta, która nie tylko szybko pochłania nowe struktury leksykalne jak gąbka, ale zapomina czasem o starych i wprowadza je do języka ojczystego, a moze nie zapomina, tylko woli używac te inne. A zwie sie to chyba zapożyczenia gramatyczne, czy jakos (GOPcity). Już nie pamiętam tych najlepszych kawałków, ale wyrażenia typu "spędzać pieniądze" "stać na hotelu" czy "być fancy" są na porządku dziennym. A drugi przypadek to zanik bazy artykulacyjnej języka ojczystego, a ma to Roman, szef restauracji, wspomniany już nie raz nie dwa (raz). Znaczy to tyle co to, że Roman jak mówi po polsku to dalej brzmi jakby mówił po angielsku. Także, dzięki Marcie i Romanowi zaliczyłam małą powtórkę z fonetyki & GOP, o! dzięki wam, przekamraci!

o czym to ja mówiłam? Ah, restauracja, to jeszcze zapiję do listeningów, gdzie mistrzami audycji są Jose, rodem z Galicji, który powinien napisać książkę o wszystkim, ale chyba najbardziej o tym, że Hiszpanie są najlepsi w każdej dziedzinie świata i o myciu samochodów, oraz Szer (czy Szarlot, czy jakos), która do zwierzeń była pierwsza. Nieźle dawał też Pierwszy Gej NPM, Daniel, który jest moim ulubionym gejem (zaraz po kilku innych), ale z nim potrzebna była większa interakcja, więc jak sie człowiekowi nie chciało, to listening był nie najlepszy (ale też nie najgorszy).
Gdzieś tam zawsze wieczorem był service następny. Niekiedy się człowiek uniósł lub zestresował, a czasem też i zlał to wszystko, bo czym tu się przejmować? Angielski kuchenny, ot wyzwanie! Istne bullfight niekiedy! przetrwałam to nawet, lecz zwycięstwa w walce z angielskim kuchennym nie ma, a uszczerbek w psychice gdzieś tam mi pozostał na zawsze. 

I wiem ze starter idzie po bushu. I to, że peppermint tea idzie bez mleka też wiem.

Czasem też w housekeepingu byłam (mistrz, pamiętacie, pamiętacie??) Otóz, housekeeping.. ee.. o tym to moze nic. Męczące niekiedy, taka darmowa siłownia. O, nawet płacą, prawie zapomniałam. Czasem housekeeping lepszy od restauracji. W końcu w restauracji nie można sobie wygodnie poczytać gazety na kanapie w pokoju 17, albo umyć włosów. A, i łatwiej się do ciastek dobrać, niach niach. 

A po pracy... spać. i jeść, to głównie. lecz czasem, a było to coraz rzadziej z dnia na dzień, znalazł się czas na przykład na zakupy w Southampton (zgadnijcie ile rzeczy kupiłam w tym roku. no? no? nic. głupi ryanair, 15 kilo na nadany bagaż, chyba pogłupieli), a w Southampton też i impreza czasem była, w klubie. No tak, w klubie, przysięgam. Ja BYWAM w klubach, nawet mam pare butów na wysokim obcasie, ktoś nie wierzy? 
Czasem zadziało się również posiedzenie po pracy przy piwie, lub darach z Polski czy Hiszpanii. To były czasy. Moc plot i żartów. Każden jeden obgadany (ty też, jestem PEWNA). I moc deserów, cheesecaki i lody.. mmm.. i gofry. i naleśniki. No i wszyscy się odchudzają, wiadomo. A takie specjały w tym roku.. łuhu, nie wspomne. Otóż.. pierogi ruskie! były, jak Boga kocham, były, nawet farszu zostało. i naleśniki z grzybami i chińczyk. A raz, przygnała koleżaneczka nasza, przyjaciółeczka, Odri, co kucharzy a z Mauritiusa jest i gotowały z Kicią caaały dzień. A potem przyszłam ja i Michał i to zjedliśmy. Jak co, to pytajcie Odri co to było, ale cokolwiek to było, to było przepyszne. 
I w Kurnikową czasem sie grało. Na playstation. Kiedyś się grało o nic, późniejszymi czasy o wódkę, lecz każden z nas uznał, że to niemoralne, więc zaczęliśmy grać o tygodnie. A to taki mały motyw, w którym ja widzę tylko coś śmiesznego ( a dużo takich), a już wyjaśniam. Kojarzy ktoś scenę z Piratów z Karaibów, część druga, jak grupa przeklętych niewolników na statku gra w kości o lata spełnienia słóżby na statku. Ktoś przegrywa na przykład sto lat a ktoś wygrywa. Ten kto wygrał jest wolny 100 lat wcześniej, a ten kto przegrał pracuje 100 lat więcej za niego. Tak jak my, zaczelismy grać o tygodnie pracy w NPM, w zależności, czasem na rzecz spłaty hipoteki a czasem na rzecz wczasów w Hiszpanii. zależy co kogo tam trzyma. Bilans gier wyszedł na zero, do'h! a już miało być ciekawie. 

Tja.. no i nie wiem jak to jest, że czuję się tam tak dobrze. Czasem poważnie się już nad tym zastanawiałam, może mam schizofrenie? Ale może to działa tak, że człowiek czuje się dobrze gdziekolwiek, jeśli tylko ma wakacje. A może jeśli nie przyjeżdża się tam w celu zarobić, to inaczej się to widzi. a może... nie wiadomo. W sumie, chyba mam schizofrenie. o! albo jest to kompleks najmłodszego dziecka. TAK! na pewno! Wiedziałam, że mogę zrzucić winę na rodziców ;] o, od razu lepiej. 

Łuhu, ale się rozpisałam!

No to jeszcze ps, w sensie nie chciałam nikogo urazić tym postem, wymieniając czyjeś imiona itd, wręcz przeciwnie, z czystej sympatii to się dzieje. To jak już sie zwracam, to może troche wazeliny na sam koniec, ale przysięgam, że jak najszczerszej, a mianowicie dziękuję wszystkim , z którymi spędziłam miło czas w New Park Manor. Przede wszystkim dla Anety i Michała (za karmienie i wysłuchiwanie plot, wiadomo) i innych Polaków, co też zawsze byli blisko, tj. Kinga, Mała Marta, Piotrek z rodzicami, Gosia ( niechże Wam się wiedze w Polsce) , Wojtek z Dużą Martą ... uf uf, kto jeszcze? społeczność obcojęzyczna pewnie tu nie dotrze, ale podziękowałabym im też z chęcią. Ach, jescze wielkie pozdrowienia dla Bigosa z Magdą. I Romana też, niechajże mu bedzie, coby nie zapomniał, że mi kolację obiecał. I dla Grega, którego rekordu godzin pracy nawet ja nie potrafiłam pobić. No to tyle.


I przysięgam! Już nigdy tam nie wróce !!!


a tu jeszcze nieco zdjęć:
kliknijże cheese and mashroom omlette, Spa day, czyli niepowtarzalna (yhym) szansa na specjały cioci Rosie
klijnijżetradycyjny układ małżeński: waiter + housekeeper
kliknijże Oxford i pierwszy dzień emigracji (może stąd ta mina)
kliknijże posiadówka z listeningiem
kliknijże i kto to teraz posprząta, hm?
kliknijże uśmiech kelnereczki
kliknijże tradycyjna pamiątka z New Forest
kliknijże Martyna coś mów (dziiiiwne)
kliknijże okej, sama nie wiem jak to nazwać
kliknijże na plażę bez patelni ani rusz
kliknijże festiwal kotleta
kliknijże festiwal kotleta 2
kliknijże katedra wysoka że ho
kliknijże dzieeeeci
kliknijże Pierwszy Gej NPM wraz z panią Teresą
kliknijże a to dopiero kto posprząta??? za to już nikt nie zapłaci 5,52 per hour
kliknijże bo małe jest piękne
kliknijże ale małe jest też łatwiej rozdeptać, hie hie
kliknijże Michaeusz i Joseusz, a zdjęcie ładne bo sami se zrobili

sobota, 19 września 2009

Reus (15-17 września 2009)


Zacznę od sprawozdania z wycieczki do Reus, bo to własnie ta wycieczka zainspirowała mnie do utworzenia bloga. Aha, i z całym szacunkiem, ale prosze docienić że piszę tego posta, bo mam tyle spraw na głowie, mój pokój nr 7, staff accomodation, wygląda jak pobojowisko, a do jutra musze mieć to całe pobojowisko pięknie i poręcznie spakowane w torbie, a fakt ze zabieram się do pakowania od tygodnia nie pomaga. Not helping. 


Dlaczego Reus? Tym razem wiadomo. Nakłoniła mnie cena tańsza niż zwykle, a było to 10 funtów w dwie strony z pobliskiego lotniska Bormuf (Bournemouth). Czem prędzej zakupiłam bilet i wyruszyłam. 

Najciekawszym elementem wycieczki i jednym z jedynych wartych uwagi jest to, że doświadczyłam na własniej skórze co to znaczy couchsurfing (www.couchsurfing.com). Mała rzecz, która wydaje się niebezpieczna na pierwszy rzut oka, zwłaszcza dla samotnej blondynki podróżującej do Hiszpanii, a cieszy. Dla ludzi, którym nie chce się czytać, lub którzy nie wiedza jak znaleźć wikipedię, wyjaśniam ( a raczej kopiuję): 

Couchsurfing - strona internetowa, projekt, który umożliwia wyszukiwanie bezpłatnych zakwaterowań.

Strona internetowa założona zastała na przełomie 2002 i 2003 roku przez Amerykanina Caseya Fentona. Wpadł on na pomysł, by utworzyć stronę na której zalogowani internauci będą za darmo mogli przenocować innych użytkowników tej samej witryny. W początkowym okresie działalności na stronę zaglądali znajomi i znajomi znajomych. Później zainteresowanie stroną zaczęło wzrastać w szybkim tempie. Dzisiaj zarejestrowanych jest ponad milion użytkowników z 62 tys. różnych miejsc na świecie.

Couchsurfing jest organizacją typu non profit.

źródło: Wikipedia


 Sama z się pewnie nigdy bym się nie porwała na ten biznes, ale jakoże jestem hardkorem czasem, a i dzięki pozytywnej opini ciotki mojej z wujkiem razem, Kici oraz Miśkowi, którzy karmią mnię i wysłuchują moich plot i opowieści (a nie jest to łatwe, i jedno i drugie) od trzech miesięcy, porwałam się. Znalazłam coucha w Reus.

No to wyruszam. Nie obyło sie bez komplikacji. Lecę sobie lecę, dostaję smsa od coucha, zwanego Isabel, lat 27 czy ileśtam. I ona mi mówi, ze zmiana planów. No masz. Ona: "ale nie bój nic, ja mam duuzo znajomych, idź w umówione miejsce i tam Cie odbierze mój kolega, on się nazywa Tito . Taki wysoki.." Ja: nic. Ona dalej: "i wszystko bedzie dobrze (najlepsze pocieszenie świata) i nie bój nic, a potem bedzie fiesta, ja potem przyjde ... bla bla bla."
zaczęłam się bać nieco, lecz co miałam zrobić sama w środku miasta, którego nie znam, uznałam ze zobacze jak wygląda przynajmniej ten Tito, a nóż niezgorszy bedzie, ot co. Pod Ayuntamiento powitało mnie dwóch ludzi, zwanych Aida i nie pamiętam. a szkoda, ze nie pamiętam, bo niepamiętany chłopaczek niezgorszy był a dredy miał, zadbane i piękne. Oni mi mówią wtedy: "fiesta fiesta, vamos!" Naprawdę wziełam pod uwagę wszystkie wątpliwości i obawy , naprawdę!! Wzięłąm do serca, jak mało co. ale poszłam. 

Poszliśmy do domu wspomnianego Tita. Dom idealnego coucha. Duże to i nowoczesne. z oddzielnym meblem na prezenty od couchów. mówi mi chłop w dredach: tu jest wolny pokój, bedziesz tu spać (o!) a teraz fiesta. Fiesta składała się z osób: 5, kilku tostów i piwa regionalnego "Estrella". Wartych uwagi byli:

1. Tito, mój couch, który ma duszę artysty i jest człowiekiem sukcesu, poświęcającym się swojemu hobby, couchsurfingowi. Dnia następnego okazało się, że pracuje w Sex-shopie od wielu lat. Jako sklep coucha, stanowi to głowną atrakcję dla jego gości i każdy surfer odwiedza sklep nie raz nie dwa. 
2. chłop w dredach, któego imienia za Chiny nie pamiętam, również jest niezłym żbikiem , a wartym uwagi jest, bo dzięki temu, że gra na perkusji w zespole Rumba Ska, o nazwie... ee.. już szukam, moment, o! Bango Botraco, następnego dnia byłam na najlepszym koncercie w swoim życiu. Ale o tym później

Były też dwie babeczki, ale kto by o babach gadał. 
no ale opiekowały się mną ładnie, brawo im. 



Wyspałam się baaaaaardzo. Po kilku dniach pracy po niewiadomo ile godzin w housekeepingu, mogę powiedzieć, ze się naprawde wyspałam. Rześka, wyruszyłam na miasto. Reus, miasteczka niepozorne. Nieznane aż tak, a jednak! Kto się tam urodził? No kto? kto? Antoni Gaudí! No kto by pomyślał. Dzięki temu miasto bogate jest w ślady po tym wybitnym architekcie, muzea poświęcone jego twórczości, a całe miasto jest modernizowane na wzór Barcelony. Muzeum Gaudiego, znam, byłam, jest bardzo nowoczesne, interesujące nawet dla mnie, a jestem raczej niedzielnym fanem sztuki, a architektury to już w ogóle. Wiele ładnych placyków no i te uliczki. No cudo, jak ja to kocham. Co chwilę też widzi się oznaki odwiecznej nieoficjalnej wojny o niepodległość Katalonii. Sex-shop i supermarket! To ci dopiero atrakcje! Niech żyje consumismo!! 

Wieczorem byłam umówiona z couchami w celu kolejna fiesta. A fiesty odbywały sie wtedy w Tarragonie, kilka kilometrów od Reus, dla uczczenia kultu świętej Tekli. Fiesta ta i inne też zapewne niewiele miały jednak wspólnego ze świętością. TAKIEGO koncertu to jeszcze za życia nie przeżyłam. Z całym i wiernym szacunkiem dla Lao Che i Farben Lehren, ale na lepszym koncercie jeszce nie byłam. Super muzyka, rodzaj muzyki: rumba ska, czy cośtam, ale niezłe, niezłe. Na scenie były chyba wszystkie instrumenty świata, ledwo się mieścili. Zachowanie artystów na scenie podrywa do tańca każdego jednego. I ta atmosfera pod sceną jest po prostu nie do opisania. Trzeba poznać hiszpanów, żeby zrozumieć, no inaczej się nie da.

Następnego dnia, nieco mniej rześka, wyruszyłam na ostatni spacer po wiosce Reus. Zjadłszy croquetas w wielce hiszpańskim tapas, posiedziawszy odrobinę w parku, wróciłam ja na lotnisko cała i zdrowa, wioząc dary z Hiszpanii dla oczekujących na mnie i tęskniących Kici i Miśka, z którymi jeszcze nie jedną plotę trzebabyło wymienić tego wieczora, a i wino wypić i turrona, pomarańcze ze dwie i chorizo obalić. A i jeszcze Fish Pie z kolacji, co ostał (ostatni fish pie.. chlip) oraz wypiek domowy Kici, w którym było wszystko oprócz koperku, bo Martyna nie lubi.


zobacz moje zdjęcia z Reus, kliknij tu - tuturutu

Uwaga, zaczynam,

Witam, ja się nazywam Martyna i po wieloletnich poszukiwaniach hobby, stworzyłam bloga, a obiecałam sobie, że nigdy go nie zrobie. Obiecałam sobie to z powodu.. nie wiadomo. nie wiadomo też przyczyn kilku innych moich przekonań takich jak słuchanie tylko męskich głosów, czy to, że wolę brać prysznic od kąpieli.
Bloga juz mam jednego, twórcą jego nie jestem ja (co usprawiedliwia mnie nieco, mam nadzieje). blog znany powszechnie (nikomu) jako www.znamznam.blogspot.pl ma dwie cechy:
1. jest o niczym
2. nikt go nie rozumie
Lecz teraz... czasy sie zmieniły. Blog nowy będzie o czymś. I może zrozumie go czasem ktoś. Ustaliłam sobie sama dla się zasadę, że będę tu pisać o miejscach, w których mniej więcej gdzieś byłam na świecie (taki ze mne podróżnik wielki, oho).
Mogę nie pisać chronologicznie?? dzięki ;]