Pokaż naszamucha.blogspot.com na większej mapie

poniedziałek, 26 grudnia 2011

Sewilla, 2 lutego 2011


Och, jak dawno nie byłam w Hiszpanii! Będzie z rok czasu! Co za koszmar! Dlatego moje życie przestało mieć sens. Na szczęście wybieram się doń już za miesiąc.

Tymczasem wytrzymać nie mogę i żyć nie mogę, nie wspominając o niej, a żeby uczynić to z impetem, opowiem o sercu Hiszpanii, Andaluzji, a dokładniej o sercu serc Hiszpanii czyli Sewilli.

Sewilla, leżąca nad rzeką Guadalquivir, jest stolicą Andaluzji i stolicą Flamenco. Wielu powie, że to też serce piękna Andaluzji. To prawda. Jest git. Ale ja, uosobienie przekory i braku empatii, powiem, że, owszem, Sewilla, piękne miejsce, ale nie jest bardziej urokliwa od miast Jaenu, czyli Baezy i Ubedy, albo choćby leżącego obok Jerezu.

W Sewilli z pewnością mogłabym spędzić nie jeden dzień, ale rok cały. Właściwie to jeden dzień na Sewillę brzmi niepoważnie. Starczy to ledwie na pobieżny przegląd zabytków, tych moc, a gdzie miejsce na wchłanianie kultury Hiszpanii całym swoim ciałem i jestestwem?

Namiastka jednak była. Churros na śniadanie, walka o tapas (bo o tapas się walczy), rytm flamenco, co będzie dźwięczęć w uszach przez cały rok (do czasu gdy ulegniemy i znowu kupimy bilet do Hiszpanii na ferie), niekończące się słońce, mandarynki z drzewa i marka człowieka "hiszpan", co zawsze (nawet po stu latach na ilsie) jest pewnego typu atrakcją.

Sewilla ma niezwykle długą historię. Zaczęło się wszystko od Turków w VIII wieku pne, potem byli Kartagińczycy, Rzymianie, w końcu w VII wieku ne przybyli muzułmanie. Po nich to wiele jest śladów, zresztą jak w całej Andaluzji. Do XVIII wieku Sewilla rozwijała się jako ważne miasto portowe, potem jednak główny port został przeniesiony do Kadyksu. Sewilla odżyła dopiero w XX wieku i aż do teraz Sewilla to nie przelewki.

Historia pamięta Sewillę z czasów Kolumba i przez Kolumba. Było to ważne miejsce dla monarchii hiszpańskiej. W królewskim pałacu Alkazar z XI wieku (istniejącym do dziś zresztą) przebywali często królowie i tu właśnie został przyjęty Krzysztof Kolumb po podróży do Ameryki na audiencję u Izabeli Kastylijskiej i Fernanda Aragońskiego.

Kolumb zresztą został pochowany w Sewilli, w, wg niektórych, najpiękniejszym zabytku miasta, czyli w Katedrze de Santa María. Historia gotyckiej katedry sięga XVI wieku, a została wybudowana na miejscu dawnego meczetu. Dawny minaret (dzisiejsza wieża La Giralda) ma wysokość blisko 100m. i zmieniono go w dzwonnicę.

Mi jednak najśliczniej podobał się espaktakularny Plac Hiszpański (Plaza de Espana). znajduje się tam fantastyczny wielki pałac w stylu neo-mudejar z elementami art déco. Wszystko to dookoła wielkiego placu, a w środku fontanna. I jeszcze azulejos (kafelki), a te kocham nad życie. Pałac pochodzi z XX wieku, wybudowany był z okazji wystawy Ibero-Amerykańskiej z 1929 roku.

Zobaczyliśmy też Arenę walk byków. Ta w Sewilli to jedna z największych i najstarszych w Hiszpanii. Nie trzeba chyba przedstawiać Corridy. Można się oburzać, że zabijają biedne byczki. Co za brutale z tych Hiszpanów! Cały świat na nich najeżdża. Ale Corrida jest tak głęboko zakorzeniona w kulturze i umysłach hiszpańskich, że nie da rady im tego wyplewić. Zresztą, ja wcale nie chcę.

Przewodniki po Hiszpanii mówia jeszcze o Torre del Oro, czyli Złotej Wieży, będącej symbolem Sewilli. Budowla była częścią fortyfikacji Maurów z XIII wieku. Złota, bo jest opcja, że przechowywano tam złoto z Nowego Świata, albo też jest opcja, że pierwotnie pokryto ją złotymi azulejżami.

A na koniec wspomnę o dzielnicy Santa Cruz, czyli dawnej dzielnicy żydowskiej. Cudownie tam. Wąskie uliczki, opadające przez balkony zasłony.. Andaluzja, Andaluzja, Andaluzja..

Krew byka - dobra farba
Flamenco, flamenco...
Miasto motocykli
Cień wąskich ulic
Radio patio
Nad Guadalquivirem
Wieże z Plaza de Espana mają przypominać La Giraldę
Moja zwyczajowa mina w Hiszpanii
Dworzec w Sewilli
Jamón (czyli śmierdzące nogi)
Gustavo i Sylwia, czyli gdzie człowiek spał

Szydłowiec, 19 listopada 2011

Witam wszystkich serdecznie! W ten świąteczny wieczór chciałabym się podzielić z Wami pewnym miastem.

Nietuzinkowym.

Zanim je ujrzałam, wiele razy mi chodziło po głowie. Głównie dlatego, że nie umiałam za chorobę zapamiętać, co się w nim znajduje.

Ale w końcu się dowiedziałam i to w jaki sposób!

Nietuzinkowy.

Szydłowiec kompletnie nie po łebkach, a bo z nie byle jakim przywódcą i nie byle jakim przyjacielem.

To niewielkie, acz malownicze, miasto leży niedaleko Radomia (stąd mój pobyt tam). Jeśli ktoś jest z Radomia, lub z okolic może być to pyszny całodniowy lub półdniowy wypad, jeśliby wliczyć piwo w piwnicach ratusza.

To ratusz ten właśnie będzie największą atrakcją.



Szybko zrozumie wprawiony architekt/pilot/przewodnik/historyk/fanatyk, że jest to renesans. Fest pikny zresztą. Świadczyć on będzie o tym, że czasy świetności miasta przypadają właśnie na okres renesansu, a dokładniej na pierwszą połowę XVII wieku. Wtedy miasto należało do rodu Radziwiłłów (drogą małżeństwa z rodem Szydłowieckich, ale o nich to zara). Radziwiłł otrzymał tytuł hrabiego na Szydłowcu i mimo, że nie przebywał na stale w mieście, dbał bardzo o jego rozwój. Ratusz stojący do dziś na szydłowieckim rynku świadczy o tym najlepiej. Miasto rozwijało się głównie dzięki jarmarkom miejskim, a tych w Szydłowcu było coraz więcej. Późnorenesansowy ratusz wybudowany został w 1529 roku. W czasach upadku miasta pełnił inne niż ratusz funkcje, dziś są one jednak przywrócone. Pysznie to, nie powiem, wygląda.

Obok ratusza stoi kościół św. Zygmunta, erygowany w 1410 r.



Ma późnogotycką formę, wg. strony urzędu miasta, nierobiącą aż takiego wszak wrażenia co renesansowe wnętrze. Tego to nie wiem, bośmy nie weszli, ale ciekaw jestem zatem, jakie wrażenie zrobiłoby na mnie wnętrze, bo na zewnątrz oniemiałam.

Oniemiałam na materiał, z jakiego jest kościół zbudowany. Przedstawiam wam, moim mili, piaskowiec szydłowiecki!

Jak sama nazwa wskazuje, w Szydłowcu może być go pod dostatkiem. Wykorzystywano ten fakt od początków istnienia osady. Nie tylko kościół, ale też ratusz wspomniany, zamek, domy, mury.. wszystko tam to piaskowiec. To wszystko pchnęło mnie do twierdzenia: "Tu jest jak w Hiszpanii!!" (co stanowi największe z moich ust pochlebstwo).

Kościół daty wcześniejszej powie nam, że coś się tu wcześniej przed Radziwiłłami dziać musiało. Dziali się tu właśnie Szydłowieccy. Ale to nie tak, że od nich się wzięła nazwa miasta. Było wręcz odwrotnie. Szydłowieccy, wywodzący się z rodu Odrowążów przyjęli nazwisko "Szydłowiecki" w ramach nabycia osady. A nazwa tej jest już w innych kategoriach rozkminiana. Mówi się o pochodnej nazwie od Szydłowa, albo, że niby coś z szyciem. Pierwszymi Odrowążami, używającymi nazwiska Szydłowiecki, byli najprawdopodobniej bracia Jakub i Sławko, a wzmianka o tym pochodzi z roku 1401 właśnie, kiedy erygowano kościół.

To nie koniec atrakcyj na Szydłowcu. Jest jescze zamek.



Zamek wbudowany w latach 1470-1530 był jedną z najświetniejszych rezydencji magnackich. Najpierw należał, co następuje, do rodu Szydłowieckich, następnie Radziwiłłów. Dziś mieści się tu Szydłowieckie Centrum Kultury i jedyne w swoim rodzaju Muzeum Instrumentów Ludowych. Posiada około 2000 eksponatów, a o jego najlepszości świadczy to, że to właśnie z Szydłowca się bierze instrumenty do najprzedniejszych historycznych produkcji filmowych w Polsce, "Ogniem i mieczem".. takie takie.

W Szydłowcu można też zobaczyć kirkut żydowski, co o historii ludności żydowskiej w tym miejscy wiele nam by powiedział, ale tam nasze nogi nie zaszły, zaszły za to na browar w podziemia ratuszu, gdzie piaskowiec pięknie wyeksponowano, a i jakoś w środku człowiek napomknął, że to dawne więzienie.

Uroczy był to czas, a też miejsce jakże cudne!

Pręgierz przed ratuszem
Na rynku
Kościuszko na rynku
Zegar słoneczny na kościele
Kościół ze strony piątej
Spokój tego miasta mnie zachwycił
Dom wycieczkowy 'Pod Dębem', gdzie zawiesili działalność z powodu niskich temperatur
Kto zatrzymał się w zamku?
Na dziedzińcu zamku
Przed zamkiem
Matejko!
Szydłowiec nocą
Kaplica przy kościele, a tam pochowany Mikołaj Radziwiłł

piątek, 26 sierpnia 2011

Skandynawia, 3-14 sierpnia 2011


Podróż była przednia, nie powiem. Ale nie było człowieka na tym świecie, który nie wyznałby mi, życząc mi jak najlepiej zresztą, żem wariat.

Kto normalny wybiera się latem do zimnej Skandynawii?
Kto normalny wybiera się latem do drogiej Skandynawii?
Kto normalny wybiera się latem stopem do Skandynawii, która nie wie, co to stop?
Kto normalny wybiera się latem na łapanie stopa w 9 osób!?

Ale też, kto normalny poświęca 80% czasu na przygotowanie do egzaminu przewodnickiego, gdy jest miesiąc przed obroną, a potem się szczerze dziwi, że "nie zdaaaaałem"?

Albo też, kto normalny ogląda przez dwa tygodnie Dumę i Uprzedzenie na zmianę z Love actually, zwłaszcza, że wszystkie dialogi zna na pamięć, albo nawet ponad pamięć?


Nie przeczę więc, ani nawet na mrugam, jak ktoś rzecze "wariat".

Lecz, ku zdziwieniu prawom logiki, jakoś poszło! I nie głupio było.

9 osób + 9 karimat + 9 plecaków + 50 makreli w puszcze. Oprócz błękitnego nieba nic mi dzisiaj nie potrzeba. Z tą myślą, razu pewnego 9 zaznajomionych ze sobą osób, to z kursu przewodnickiego, to z innych perypetii życiowych, obmyśliło naraz, że można by gdzieś razem na wakacje, no bo przecież tak strasznie fajnie się lubimy i jesteśmy strasznie fajni i świat jest nasz.

9 osób mówi:
- Można by gdzieś na wakacje..
- Ja myślałem o Gruzji..
- Ja chciałam do Hiszpanii
- Można by gdzieś dalej.. na Syberię, ja wiem...
- Jedźmy do Brazylii! Do Brazylii, jedźmy!
- Brazylia.. brzmi fajnie, możemy spać w namiotach gdziekolwiek, a przez miesiąc to w ogóle można nie jeść.
- Brazylia! SUPER, Jedźmy! Ale na pewno?
- Na bank! Słuchaj, NA BANK!
- Na ile? Na miesiąc tak? Dłużej nie dam rady.
- No ja też nie, ale błagam, tylko nie w lipcu, bo nie mogę.
- A ja nie mogę w czerwcu.
- Ja nie mogę w sierpniu
- Dobra, to jakos się jeszcze zgadamy.
- Ja to w ogóle nie mam za bardzo kasy, w sumie to nie wiem, czy pojadę.
- Ale to wyjdzie tanio! Możemy załatwić noclegi na Couchsurfingu i Hospitality.
- O, no można by.
- Można.
- Ej, to super! Weźmiemy jedzenie z Polski! Świetnie, nie potrzebujemy w takim razie żadnych pieniędzy!
- Dobra, to jesteśmy umówieni.
- Będziemy w kontakcie!
- Jakoś się zgadamy!
- Dobra, to zdzwonimy się!

Nieopatrznie, zostaliśmy namówieni przez dziesiątą osobę na kierunek północ: Skandynawia. Bo przecież tam jest tak super, a ludzie są STRASZNIE MILI, a w ogóle to się od razu łapie stopa i można wszędzie spać, a ludzie daja pieniądze, bo przecież są tacy bogaci i dobrzy i mądrzy. I jeszcze NA STO PROCENT dostaniemy dofinansowanie z ambasady szwedzkiej, bo oni rozdają pieniądze! I jeszcze zarobimy na tym wyjeździe i nic nie stracimy!

I co sie stało z dofinansowaniem? Albo z łapaniem stopa? Albo ze spaniem wszędzie? Albo, najodpowiedniejsze pytanie: Co się stało z 10-ą osobą? Która tak nas zapewniała o rajskości tego raju?

Good question, no answer!

Całe szczęścia dla niej i nas i tych wakacji, że było naprawdę cudownie, mimo, że człowiek musiał się upokarzać, żebrać, skakać na autostradzie i spać na ulicy.

Bo jak miało nie być cudownie, skoro elita była najprzedniejsza. Nie zawsze wszystko wyszło, ale takie ładne 9 osób to złapie stopa, nawet jakby ich setka była.

To my:

czyli od lewej: Marian, Patrycja, Olga, Marysia

nad słoniem od lewej: Igła, Gosia, Karolek i Kamil


3 sierpnia: Warszawa -> Berlin
4 sierpnia: Berlin



Zaczęliśmy zacnie od przybycia transportem jeszcze publicznym do Berlina. Jeszcze był polski chleb, jeszcze był nocleg. Podzieliliśmy się wtedy nieco, ale większość udała się do mieszkania przykładnego obywatela Niemiec- Jensa, który uraczył nas najmiększą swoją podłogą. Dobry był to wieczór, jeden i drugi. Zwiedziliśmy Berlin, niektórzy po raz wtóry, niektórzy po raz drugi (ja), ale pamiętając tyle, że jakoby po raz pierwszy, a nawet zerowy.


Wszyscy się chętnie uśmiechali jeszcze i pozowali do zdjęć. NAWET rozmawiali i efektywnie sprawiali wrażenie, że się cieszą. Niebawem miały nastać ciężkie czasy....

5 sierpnia: Berlin -> Kopenhaga (razem 456 km)
Berlin -> Rostock (232 km)
Rostock -> Gedser (promem: 15euro)
Gedser -> Kopenhaga (173 km)


na stanowisku do stopa byliśmy o 8:30, w Kopenhadze o 23:30. Przynajmniej moja trójka. Moja najznamienitsza trójka, czyli ja, Karolek oraz Igła tworzyła najlepszą w te klocki partię, Partię Muchy. Była też Partia Marianów i Partia Brzozowa. Choć początkowo, przyznaję bez bicia, że bylimy najwolniejsi w te klocki. Ale potem już przyspieszyliśmy w te klocki i dało radę, a innym nie dało.

Im bardziej na północ, tym ze stopem gorzej, w Niemczech, mam dziś wrażenie, że każdy na stopa bierze. W Dani jako tako, w Szwecji so so, ale raczej crap, w końcu w Norwegii pożal się Boże. Ale jakoś dotarliśmy. Jak już ktoś brał tych żebraków, to byli to naprawdę złoci ludzie. Jak będę dorosła, napiszę wiersz na ich cześć. Tymczasem mam jeszcze jedną opowiastkę z Kopenhagi z tego dnia, wszak to był jeszcze ten sam dzień, 5 sierpnia. Odnaleźliśmy się w wielkim mieście, 2 osoby poszły na nocleg, 7 na lodzie.

Nie taki lód straszny, jak go diabeł maluje. Gdy upada się 3 cm nad poziom żula, nawet Skandynawowie zaczynają pomagać. Siedzimy na bruku. Ja - nic. Nikt - nic też. Aż nagle.. nie, inaczej: Najbardziej w całym moim życiu urzekła mnie kobieta taka, mała, niepozorna, na wariatkę trochę z daleka wyglądała, jakby nie patrzeć oczywiście, i nam daje cóś, ja myślę, że to bomba, a na to Gosia, co bierze to, odważna dziewczyna (brawo!), mówi: "ciepłe to.. " , a to frytki. Nie umrzemy!

W przypływie zatem optymizmu (albo desperacji) patrzę ja i Marian, że to akademik jest, przed czyim brukiem siedzimy. I się kręci jakaś mała młodzież. I my wtem do jednej młodzieży, żeśmy na bruku, ale że mamy namioty i czy się da rozbić gdzieś, GDZIEKOLWIEK! Na co oni nam, że "można w ogrodzie akademikowym i że będzie git, a w ogóle to jest impreza i wszyscy welcome".

No tośmy w domu.

6 sierpnia
Kopenhaga


Zwiedzanie Kopenhagi na spokojnie, coś w końcu z tej wyprawi trzeba wynieść. I nie mam na myśli roweru.




Kopenhaga ze wszystkich klku miast, które zwiedziliśmy, podobała mi się najbardziej. Miało w sobie to samo 'coś', co mają w sobie domowe frytki, albo Colin Firth. Nie omieszkam napomknąć o Christianii, czyli wolnej dzielnicy pełnej hipisów, gdzie nie ma zakazów, oprócz jednego (NO PHOTOS), albo o Syrence, która z pewnością jest siostrą naszej warszawskiej, albo o 100-u pomnikach Andersena, bo przecież jeden to za mało, albo o cudownej katedrze kopenhaskiej, która nie oznacza nic dla zwykłego śmiertelnika, ale dla przewodnika warszawskiego oznacza 14 dzieł (nie-byle-jakich) Bertela Thorvaldsena, czyli twórcy pomników Poniatowskiego, Kopernika i Małachowskiego w Warszawie.

A tak poza tym, to.. w Kopenhadze nic nie ma, yhym.

Nocleg - śpimy u mojego wielkiego przyjaciela z Couchsurfingu, poznanego tego samego dnia. Cudowny był to człowiek, a o jego cudowności świadczy kubatura jego mieszkania (bliska zeru) i to, że wpuścił na podłogi 7 osób. Wyglądał jak satanista, to prawda, ale naprawdę nie chciał nas zabić! To artysta! Film nam puścił, 'W Chinach jedzą psy'. Żebyśmy wiedzieli... żebyśmy zdawali sobie sprawę, co nas może w życiu spotkać! Poleca się fanom rytobaństwa. A tak szczerze, to niegłupi ten film. Powiew świeżości po latach amerykańskiej kupy.

7 sierpnia
Kopenhaga - Malmö (46,2 km)



Rzut beretem! Raz dwa byliśmy! To był jeden ze spokojniejszych dni. Dach nad głową, wrzątek.. łazienka.. czego chcieć więcej od życia? No tak, Malmö mogloby być ładniejsze, lub bardziej espektakularne, ale nie będzie człowiek wybrzydzał, niech korzysta z lusksusu, kiedy czas po temu. w Malmö dwie są atrakcyje, a w zasadzie to jedna. 16-wieczny ratusz i katedra, ale katedra to, proszę ja ciebie, jest wszędzie.

8 sierpnia
Malmö - Göteborg (270 km)


I schody w końcu. Schody tym są stromsze, im więcej luksusu człowiek zazna na nieschodach. I na co mu miał być dach nad głową, jak już następnego dnia miał spać na bruku? A raczej pod brukiem... Albo na co ten wrzątek, jak za następny musiał płacić 10koron łaskawie na sklepie za to udogodnienie? Ale! Nie to było najgorsze, bo przecież w miłym towarzystwie i na betonie czas miło płynie. Skład zaczął się sypać i to właśnine było najgorsze, albo raczej sypanie się składu było jedyną rzeczą na tym wyjeździe, którą można zapakować do kategorii 'nieudane' albo 'złe'. Bo tak naprawdę narzekanie na brak wrzątku, mycie włosów w centrum handlowym, spanie na parkingu. to szczegóły są. Szczegółem nie jest, jak połowa grupy opuszcza trip w połowie (o tym zara) i nie jest szczegółem jak inne partie tudzież jedna nie łapią stopa i są nie wiadomo gdzie na autostradzie. Morale wtedy upadają. W kupie siła, jak to mówią i nie jest to przelewka, potwierdzam to ja, pensador y metrosexual.


Chlipu chlip, ale przez to wszystko nie mogę przegapić dobrej akcji, która miała tu miejsce. Jeszcze w Malmö, jak uznaliśmy, że ze stopem 'ciężko będzie', uciekliśmy się do najgorszego, to jest autostrady. Mimo, że w Szwecji autostrada to chleb powszedni, instytucja autostrady nie spowszedniała im i wciąż wejście na nią to herezja. Dobrze, że mamy master z głuporżnięstwa. Jak już nas ta policja, co nas musiała dorwać, dorwała, zaczęliśmy rżnąć głupa na piątkę z plusem. Nie zamknęli nas, uf! Tyle jedynie co w radiowozie na 15 minut, żeby nas wywieźć w 'dogodniejsze miejsce', skąd już spokojnie nas zabrał poczciwy Arab (no bo chyba nie Szwed), ale równie dobrze mógł to być murzyn albo Polak.

Göteborg! Miało być najpiękniejsze! W sumie to nie było takie złe, ale jak upadają morale, upadają też urokale urbanizale. U mnie Kopenhaga wciąż na pierwszym miejscu, nawet przy geteborskim Muzeum miejskim i feskekörka.

9 sierpnia
Göteborg - Oslo (298 km)

Podczas gdy tego dnia dla niektórych schody ustąpiły miejsca poważnym schodom, a niektórzy dopiero poznali, co to schody, Partia Muchy obyła sie bez schodów. Możliwe, że tego dnia wyczerpano limit dystrybucji schodowej. We troje dotarliśmy do Oslo, ale nie bez przejść. I odludzie było i autostrada i pociąg nawet (grunt, że za darmo! [master z głuporżnięstwa]). Tym szaleniej, że Igła samolot ma jutro z Oslo. W końcu to my, to ktoś inny tego dnia bywał w odmętach ... . W końcu, i to tego samego dnia, wszyscy dostaliśmy się do Oslo, niektórzy (my) za darmo, niektórzy za półtora darmo. Tu można ostrzec podróżników, którzy lgną do Skandynawii, że za darmo się nie da (odkrycie), a transport publiczny to w tym kraju majątek.


Ale spotkał nas lód, na którym zostaliśmy zresztą. Nie było miejsca w gospodzie, nawet z dworca nas wyrzucili. I to nie dlatego, że go zamykali, tylko dlatego, że tu spać nie wolno. Wtedy podpadli nam Norwegowie pierwszy raz. Na szczęście nie wygonili nas z ulicy. Faaajnie było. Symbolem upadku na samo dno było spuentowanie nas przez przedstawicielkę prostytucji: 'you are crazy'. 'Welcome to Oslo', nic dodać niż ująć.




I znowu wrócę to najpoważniejszego błędu tego wyjazdu, a raczej jedynego. To tam, pod tymi uroczymi arkadami, gdzie spaliśmy smacznie, przyszło nam się pożegnać. Nic bardziej zabójczego dla grupy. No chyba, że niedźwiedź albo helikopter.

Potem juz było kameralniej, z początka smutniej.

Wyspaliśmy się w domu zapoznanych na ulicy chłopczyków gejów. Zaprosili nas z litości do swojej gejowej imprezowni. Ale przecież nic już nie robiło na nas wrażenia na tym wyjeździe. Anyway, zdjęcia na lodówce mieli sweetaśne, o tak.

10 sierpnia
Oslo, jezioro Sognsvann


Mieliśmy zwiedzać Oslo, ale los przygnał nas nad podbliskie jezioro Sognsvann. Co prawda, nie były to fiordy, ale to z pewnością jedno z tych miejsc, dzięki którym mówi się, że w Skandynawii jest zgoła pięknie. Odpocznijmy... połóżmy się... zapomnijmy... jak to śpiewał Happysad, pozwiedzamy jutro.

11 sierpnia
Oslo


Gdyby mnie wygoniono z Oslo po 10 minutach pobytu w tym miejscu, klnęłabym na nie bardziej niż na ruter, gdy nie działa. Pierwsze wrażenie - BEZNADZIEJA! Całe szczęście, że w życiu nie unoszę się dumą i nie daję się zwieść uprzedzeniom. Tylko kilka słów wyraziłam na początku, widząc te obrzydliwe miasto zbudowane z najnowocześniejszych i najprzeźroczyściełszo- srebrzysto- metalicznych szkieł.



Na szczęście miasto Oslo okazało się być miastem posiadającym pewną dozę uroku. Na głównej ulicy miasta o nazwie Karol Johans Gate, upamiętniającej nazwą Karola Jana (a ma i on swój pomnik konny na tle Pałacu Królewskiego na końcu ulicy), mieści się moc atrakcji: parlament (Stortinget), Katedra z przełomu 16/ 17 wieku (to pod nią spaliśmy), pomnik niedźwiedzia, niegłupia fontanna (zgapiona z Jastrzębia-Zdroju!) i Ratusz. To właśnie w Sali Reprezentacyjnej Ratusza rozdawana jest Pokojowa Nagroda Nobla. To tyle 'starówki'. Jakby się od niej oddalić, poznasz człowieku taką atrakcję, że nigdy nie powiesz złego słowa na Oslo. Park Rzeźby Vigelanda daje radę. Mój najnowszy idol Gustav Vigeland rozochocił się w rzeźbieniu nagich postaci. Wszystko zaczęło się od fontanny podtrzymywanej przez nagich atlantów. A potem już poszłoO i nim się obejrzał narobił 200 rzeźb, czyli łącznie jakieś 600 postaci. No wygląda to super. 'Takim szacun, że masakra'.

Tego dnia pojechał Karolek, więc zażegnane zamulenie powróciło. Tym bardziej, że dalsza podróż, ambitnie obrana pod dowództwem 10-tej osoby stanęła pod znakiem zapytania. Z przyczyn tych i tamtych zrezygnowaliśmy z: Bergen, Stavanger, Tronheim, Ostersund, Kiruny.. i kilku innych miejsc. Ambitnie! (było). W końcu przyszlo życie i wszystko zepsuło.

12 sierpnia
Oslo - Sztokholm (527 km)


Wersja skrócona tylko brzmi, jakoby się podróż miała ku końcowi. A niejedno jeszcze nas czeka. Na początek, szczęśliwie: WZLOTY, wręcz uniesienia. Na trasę długą, że ho ho złapaliśmy najprzedniejszego stopa w całej Europie północnej. Ciężko opisać tę kobietę w trzech zdaniach. Nie dość, że zawiozła, nakarmiła i to trzy razy to jeszcze wzięła na wyspę do domu i uraczyła rozmową i winem. Dobry był to wieczór, nie ma co.

13 sierpnia
Sztokholm


Gdyby wtedy wiedział, że Sztokholm jest prawie tak nieprzyjazny jak Oslo, to by się tak nie cieszył. Sztokholm to piękne miasto! Starówka jest uderzająco podobna do warszawskiej: barokowe kamienice i kamienne schodki. Tylko, że tu są naprawdę kamienne, a nie betonowe. Poza tym wpada w pamięć budynek parlamentu i Zamek Królewski. No i można sprawić sobie odnajdowanie śladów herbu Snopek. Co mogło nas zniechęcić, skoro takie urocze i piękne to miasto? Może to nasza już była wina, jakiś brak energii do improwizacji? Tylko, że ciężko improwizować w mieście pozbawionym całkowicie spontaniczności. Oto lista, czego nie można zrobić w Sztoholmie bez karty kredytowej: Albo inaczej.. będzie prościej zrobić listę rzeczy, które MOŻNA zrobić bez karty. No tak, nie ma nic na tej liście. Hostelu nie można, promu do domu nie można, namiotu rozbić nie można. To co w tym kraju _ można? Nawet wyjechać stamtąd nie można!

W końcu wybyliśmy metrem do mieściny, skąd mieliśmy prom - Nynashamn. Rozbiliśmy się w uroczym miejscu. trawka, stawik.. byliśmy bezpieczni....

14 sierpnia
Nynashamn


.. ale tylko do 1:00. Była ciemna noc.. nagle zerwał się silny wiatr, który położył kres naszym słodkim snom. Wiatr tak silny, że o mało nie wyrwał drzew z korzeniami.. i do tego ten przerażający hałas. Myślałam, że wszyscy umrzemy! Lądujące na nas UFO chaotycznie świeciło na nasz bezbronny namiot. Przylecieli helikopterem! Z prędkością światła sunęli na nas. Zamarliśmy we trójkę w ostatnim tego świata uścisku i tak tkwiliśmy, aż zorientowaliśmy się, że.. ŻYJEMY!

Przeżyliśmy atak helikoptera.. odleciał w pokoju. Nie ponieśliśmy większych strat, poza jedynie połamanym namiotem.

Będzie co wnukom opowiadać, bynajmniej nie o urodzie Nynashamn, choć to urocze miejsce. No i Szwedzi już mili, jak Boga kocham. Dali nam wrzątek za darmo.

I takim akcentem właśnie zaokrętowaliśmy się na statek, który dokładnie 19 godzin nam towarzyszył, zanim nas dostarczył do Gdańska, a rejs był to przedni. Ze wszystkim, co cywilizowanemu człowiekowi do życia potrzebne, a nam człowiekom odcywilizowanym, to już zupełnie.


---------------

Takie dziwy! W Skandynawii!

Może ten wpis przypominał listę zażaleń, ale naprawdę było cudownie. Warto jest zrobić sobie czasem obóz przetrwania, zobaczyć, co tak naprawdę jest ludziom do przeżycia potrzebne, a co jest tylko połowicznie potrzebne, a co nie jest potrzebne, a się człowiekowi potrzebne wydaje, a przede wszystkim zobaczyć, co ma i czego na co dzień nie docenia.

I przede wszystkim.. dobra jazda była!

Pozdro i kochane dzięki dla Igły, Gosi, Olgi, Patrycji, Kamila, Mariana, Marysi i Karolka ;]

Wszyscy znają Humboldta

Katedra w Berlinie

Gabrysia, która nas przewodzila w Berlinie

Sory, ale w Danii to są pindy

Najdroższe breloczki życia

Most lączacy Kopenhagę z Malmo

Klimaty Oslo po zamachu

Obelisk w Parku Vigelanda