Pokaż naszamucha.blogspot.com na większej mapie

czwartek, 30 marca 2017

Chicago, marzec 2017

Chicago



Coś czułam w kościach, że Chicago będzie fajnym miastem. Czułam tak i okazało się, że tak właśnie jest. Coś jest takiego w tym miejscu, że człowiek się tam czuje dobrze. Nie wiem po co w sumie, ale porównuje Chicago do Nowego Jorki. Wydaje mi się nawet, że te dwa miasta to przeciwieństwa. Chicago jest spokojne, centrum jest małe, da się przejść pieszo bez problemu, ludzie są spokojni, nie widać, żeby się jakoś bardzo spieszyli, a w nocy Chicago... śpi!

Naprawdę śpi. W pierwszy wieczór, gdy przyjechałam do Chicago, a była to godzina nie aż tak późno, bo 20:30, byłam nieco głodna, więc uznałam, że jest to świetny moment, że zjeść coś po całym dniu podróży. Po czym nie było nic otwartego! Tzn pewnie było, ale jakoś tak wszystkie miejsca, które mijałam były już zamknięte, albo zamykali o 21, a zwłaszcza restauracje. W końcu znalazłam jakiś bar, bardzo fajny zresztą, gdzie udało mi się dostać veggie burgera i fryteczki :)

Btw, po dwóch tygodniach pobytu w US, pierwszy raz w zyciu mogę powiedzieć, że mam dość frytek.

W Chicago można robić bardzo wiele ciekawych rzeczy. Jedną z nich jest spacer wzdłuż rzeki Chicago. A najlepiej jest to zrobić nocą, kiedy jest już ciemno. Bo cały sens tego spaceru to piękno wieżowców. A one nie robią takiego wrażenia w dzień jak w nocy. Naprawdę coś pięknego. Co więcej ten brzeg rzeki jest jakimś cudem bardzo spokojnym miejscem. Takim azylem w środku wielkiego miasta. A przypomnę, że Chicago jest drugim największym miastem w US.

W trakcie tego spaceru największe wrażenie zrobiła na mnie nie wieża TRUMP (która zresztą miała być dwa razy wyższa i być najwyższym budynkiem na świecie w momencie wykończenia, ale w końcu zrezygnowali z tego pomysłu, bo dokończono plany akurat po zamachu 9.11, więc uznali, że robienie wybitnie wysokiej odznaczającej się wież w środku Chicago nie jest dobrym pomysłem), ale dwie wieże, tzw Marina City.

Coś pięknego. Jeśli ktoś lubi funkcjonalizm (a ja lubię), to nie będzie mógł oderwać wzroku od tych wież. Okrągłe, fasada to w zasadzie balkony dookoła budynku, na niskich piętrach są parkingi... genialne. Każe mieszkanie jest kształcie kawałka pizzy, a w środku jest winda. Rozwiązanie tak fajne, że nie mogłam się napatrzeć. Tylko w takim eksperymentalnym funkcjonalizmie pojawia się kilka ciekawych problemów - np. problem z kupieniem mebli do takiego mieszkania. Innym problemem też jest to, że ludzie boją się parkować tam samochody, bo boją się że spadnie przez te cieniutką estetyczną barierkę z tyłu. No i raz się tak wydarzyło, kobieta wpadła samochodem do rzeki. Przeżyła. Od tamtej pory w budynku jest zatrudnionych kilka osób, które będą parkować. Profesjonalni parkowacze.

Warto chyba też wspomnieć wizytę w Polish Museum of America. Dziwne bardzo muzeum, wahałam się trochę, czy tam iść. W sumie warto było, oprowadzała mnie tam taka pani przewodnik, która przybyła do Ameryki z Polski w latach 60-tych. Dobrze mówiła po polsku, ale miała taką manierę i słownictwo jak ze starych filmów. Sama tematyka muzeum jest bardziej ciekawsza dla dzieci emigrantów, którzy chcą się dowiedzieć czegoś o polsce, dla mnie nie aż tak, pani przewodnik zresztą mówiła o rozbiorach na przykład :) No więc w takich momentach nudziłam się nieco, ale dość często znowu wracała do tematu historii Polonii, Pułaskiego, Kościuszki itd. Wtedy robiło się fajnie. Wpadała w taki słowotok, ale czasem udało mi się jej przerwać i zapytać na przykład "kto przychodzi do tego muzeum", albo o jakieś tam jej osobiste doświadczenia. Ciekawe było to, że jak przyszłam do muzeum (byłam jedyną osobą), to przewodniczka pyta mnie : "a pani ma zadanie domowe, czy tak sobie pani przyszła?". A tak poza tym to w muzeum jest dużo naprawdę ciekawych eksponatów, w tym dwa wielkie obrazy Kossaka, zbroja husarska i cała masa (nawet cały pokój ) Paderewskiego, który został przeniesiony tam z Nowego Jorku.

Nie udało mi się zrobić jednej bardzo bardzo bardzo dobrze brzmiącej rzeczy - a mianowicie kościół metodystów w chicago to jeden z wieżowców, gdzie biura wynajmują normalnie firmom, a kaplica znajduje się na samej górze :D można tam wejść za darmo, robią takie darmowe zwiedzanie codziennie o 14:00, tylko, że no już nie zdążyłam, więc... next time!!














poniedziałek, 27 marca 2017

Toronto, 27 marca 2017

Po sporej przerwie witam wszystkich serdecznie.

Chcę przelać tu kilka myśli dotyczących Toronto i Kanady.
W tym wielkim kraju byłam zatrważającą ilość dni - trzy.

Tylko Toronto, bo w zasadzie moja podróż odbywa się głównie po Stanach Zjednoczonych, ale skoro już byłam tak blisko, bo w Buffalo, to aż grzech było nie zajrzeć, a prędko pewnie nie wrócę.

No więc Toronto - ciężko powiedzieć, jakie cechy tego miasta to cechy Kanady, Kanadyjczyków, a które są cechami tego miasto, no ale spróbujmy.

Pierwsze, co uderzyło mnie w tym mieście to fakt, że ludzie zatrzymują się na światłach. Mówię o pieszych. Czerwone to stoją, a świateł jest sporo, więc spacer po Toronto to w dużym stopniu stanie i czekanie. Ma to znaczenie o tyle, że nie byłam w żadnym kraju poza Polską, gdzie na czerwonym świetle, mimo ze nie ma samochodów, ludzie stoją i czekają. W USA to nawet nie wspomnę, ale wszedzie - anglia, hiszpania, skandynawia, grecja.. no wszędzie przechodzą na czerwonym, a te dwa kraje jak dotąd - stoją i czekają. Ciekawa cecha, myślę czasem o niej, co sprawiła w tradycji i charakterze narodu, że my czekamy na zielone, Kanadyjczycy czekają na zielone , a najprawdopodobniej cała reszta świata nie. Może powodem są po prostu mandaty? Ale chciałabym wierzyć, że jest to coś głębszego.

Muszę przyznać, że przed przyjazdem do Kanady nie wiedziałam nic o tym narodzie. Po przyjeździe tutaj... dalej nie wiem nic.
Chcę bardzo wierzyć, że to nie z mojej winy, mojego zamknięcia na świat czy coś, tylko rzeczywiście Kanade charakteryzuje to , że nie ma w nich nic supercharakterystycznego. Jest bardzo miło, owszem, zresztą z HIMYM i SouthParka o Kanadzie wiedziałam tylko to, ze nabijają się z nich, że są wiecznie mili, nawet gdy chcesz ich zabić i muszę przyznać, że trochę tak jest.
I choć potwierdzam tu stereotypowe myślenie, którego podobno trzeba się wystrzegać, to chyba nie jest to stereotyp, o który kanada by się mogła obrazić - bycie miłym.

Miałam też ciekawy problem - a mianowicie zamiana  waluty - USD na CAD. Kantorów brak, exchange'ów brak. Mówią, że w banku można - no to idę do banku jednego, drugiego i wszedzie mówią, że nie  da się. Ale w koncu w jednym wymienili! Teraz CAD stoi niżej niż USD, podobno nie zawsze tak było, ale dzięki temu mój pobyt w K. był całkiem ekonomiczny w porównaniu do US.

A co do przeżyć, to poza jakimś takim chill outem, tkórego w koncu zaznałam w czasie tej podróży, po ponad tygodniu bycia poza domem, dwie najfaniejsze rzeczy które mnie spotkały to wizyta w Akwarium miejskim i wszelkie interakcje z jeziorem Ontario.
Zobaczenie rekina jest naprawdę fascynującym przeżyciem. A zobaczenia ich dwudziesty przechodzi wszelkie oczekiwania. Nie ma co, wzruszyłam się, patrząc na te  bestie, chętnie wróciłabym tam. Myślę nawet,że warto było przyjeżdżać do ameryki po to tylko, żeby zobaczyc rekiny. Co więcej, w rankingu TOP 10 przeżyć pierwsze miejsce ma u mnie kąpiel w morzu martwym, drugie obejrzenie rekina w Toronto. Ciekawe, że oba zdarzenia związane są z wodą.

A co do jeziora Ontario, to nie ma co mówić, jest zjawiskowo duże. Wygląda jak morze, a ja morze kocham, uspokaja mnie i w ogóle. Ontario tak samo, miało w sobie jakiś taki spokój, którego szukam w życiu. Ale to nie wszystko. Jeszcze będąc w autobusie do Toronto, jadąć brzegiem jeziora, zauważyłam coś co pochłonęło na chwilę wszystkie moje zmysły - lądujący samolot na jeziorze. Dziwię się więc chwilę, o co chodzi i nagle patrzę - na środku jeziora jest lotnisko. Tzn nie na środku, tylko bliżej brzegu, akurat obok ścieżki, gdzie chodziłam biegać rano. Kto mnie zna ten wie, jak bardzo cieszy mnie widok startującego samolotu (ale tylko na zewnątrz jego) i to w tak bliskiej odległości - woda i samoloty, po prostu nie mogło być lepiej.