Pokaż naszamucha.blogspot.com na większej mapie

czwartek, 3 października 2019

Cartagena de Ingias, marzec 2019

Bez zwiedzenia Cartageny nie warto jechać do Kolumbii tak w ogóle.



Cartagena to niezwykłe, malownicze miasto położone nad brzegiem morza Karaibskiego, które na pewno dostarczy Wam wielu super wspomnień.

Może podchodzę do tego zbyt emocjonalnie, bo dla mnie Cartagena to nie jest po prostu Cartagena, ale miejsce, w którym spełniają się marzenia, można poczuć się samym sobą i jeśli to potrzebne, dochodzi do wielkiej metamorfozy wewnętrznej. Ci z Was, którzy oglądali Brzydulę kolumbijską na TVN wiele lat temu, wiecie, o czy mówię - to właśnie w Cartagenie Bety przeszła uzdrawiającą przemianę ducha i ciała, żeby potem stać się władcą życia i top model.

I nie przypuszczałam, że to właśnie w Cartagenie odczuję to słynne podróżnicze katharsis, które nigdy nie wiadomo, kiedy spotka podróżnika. Jednak gdy wylądowaliśmy samolotem z Bogoty, uderzyło nas karaibskie ciepło, w drodze do hotelu po prawej stronie widzieliśmy fale morza karaibskiego (for the first time ever!), a to wszystko w blasku zachodzącego słońca i wtedy nagle wyłoniły się zza rogu te mury miejskie, o których wiedziałam już dawno właśnie z serialu, że są piękne i zachwycające i wzruszyły Brzydulę, która nigdy nosa nie wystawiła poza Bogotę... i wtedy przyszedł ten moment. Ogarniające poczucie szczęścia, wolności, które komponuje się, a nawet zrasta się z pięknym krajobrazem i sytuacją wkoło. To są te momenty, kiedy życie wydaje się proste - a każdy problem wydaje się mieć rozwiązanie. Nie wiem, w ilu byłam miejscach, ale podróżnicze katharsis dosięgło mnie tylko 3 razy. To był jeden z tych momentów.

A już abstrahując od mojego głębokiego i bogatego życia wewnętrznego, bardzo miło wspominam spacer poranny po starówce kartagińskiej oraz dzielnicy Getsemani. To bardzo turystyczne miejsca i wieczorem też mają swój urok. Dużo ludzi, dorożki, grajkowie uliczni, sprzedawanie jedzenie uliczne WSZĘDZIE... ale czasem warto wstać rano, zanim zrobi to cała reszta miasta i przejść się pustymi ulicami. To było właśnie to, co zrobiliśmy w Cartagenie. A robiliśmy to, żeby odnaleźć port...

A z portu z kolei mieliśmy udać się łódką na archipelag Islas de Rosario, a konkretnie na Isla Grande. O wyspach również słyszałam wcześniej. Że są piękne, malownicze, jak z bajki i koniecznie trzeba tam się udać. My mieliśmy bardzo napięty grafik w Kolumbii. Zaledwie 11 dni na Bogotę, wybrzeże i Medellin. Obliczyłam początkowo, że na tę wyspę to my skoczymy (!). Ale tak się nie da. Okazało się, że proces boardingu na motorówkę trwa bardzo długo - około dwóch godzin. W porcie nikt nie wie, co się dzieje, ale w końcu po dwóch godzinach czekania, ktoś Cię woła, wrzuca Twój plecak na łódkę i wiezie Cię (z zawrotną prędkością) na wyspę. Taka podróż trwa około godziny. Płynie się bardzo szybko. Niektórzy wspominają tę motorówkę jako wielką traumę, bo naprawdę rzuca na wszystko strony, woda się leje do środa, a jeden chudziutki Karaib stał na dziobie motorówki trzymając się tylko linki na przodzie. Dla mnie było to bardzo przyjemnie przeżycie. Polubiłam poczucie wolności na morzu. Wypatrywałam rekinów, ale nie zauważyłam.

W każdym razie wyspa znajduję się o wiele dalej od brzegu Cartageny niż myślałam. Na własną rękę jest niemożliwością zorganizować tam pobyt na jeden dzień. Totalnie trzeba planować zostać tam na noc. Bo powrotów łódką popołudniu nie organizuje się w ogóle ze względu na fale.

I trochę żałowałam, że zmarnujemy tyle czasu przez ten fakt, ale dzisiaj dziękuję losowi, ze tak wyszło. Bo pozostanie na noc na Isla Grande było jednym wielkim prezentem od losu właśnie. Krystalicznie czysta woda, hostel nad samym brzegiem, rafa koralowa dostępna na wyciągnięcie ręki,  brak internetu i bar. Czy czegoś więcej potrzeba do szczęścia zapracowanemu gringo, który wyrywa się z wielkomiejskiego pędu? Na początku ciężko nam było się przyzwyczaić do nicnierobienia, zwłaszcza, że to był dopiero 2 dzień naszej podróży! Ale jakoś to przeżyliśmy.

W nocy obsługa hostelu namówiła nas na oglądanie nocnego planktonu. Była to bardzo dziwna wyprawa, biorąc pod uwagę to, że ja nie wiedziałam w ogóle, co to jest plankton. Kazali nie zabierać nic, ani telefonu, ani aparatów ani portfeli. Więc dziesięciu gringos nagle jest zabieranych poza wyspę w ciemną noc w siną (czarną właściwie) dal. Potem kazali wskakiwać do wody i wpływać pod bujający się pomost (bo tam widać najlepiej). Brzmi strasznie? Było strasznie! Ale było warto :) Plankton jest piękny! A najfajniejsze było to, że całej gromadki, która popłynęła, nikt nie wiedział, o co chodzi do ostatniego momentu.

Cartagena de Indias - bardzo polecam. Szkoda, że nie mieliśmy więcej czasu po prostu na pobłąkanie się po mieście.

































niedziela, 29 lipca 2018

Stambuł, czerwiec 2018 r.

Nie miałam często okazji podróżować do krajów muzułmańskich. Ani strikte muzułmańskich ani choć trochę muzułmańskich. Dlatego zawsze kiedy to robię, mam dużą frajdę. Jednym z takich wyjazdów ostatnio był Stambuł.

Sama droga do Stambułu (chociaż nie potrafię inaczej, tylko ISTAMBUŁ) była wielkim przeżyciem. Koledzy moi zacni (Adaś&Marian) wymyślili, że pojedziemy tam koleją. Zatrzymując się symbolicznie po drodze w Budapeczcie, Belgradzie i Sofii.

Ładnie to potem Adaś określił, że powrót do polski potem samolotem po tylu kilometrach zrobionych pociągiem to terapia szokowa. Przyznaje rację temu mądremu zdaniu. Adaś w ogóle mówi mądre rzeczy. Ale nie o tym.


Gdy już w końcu dotarliśmy i nawet 1 dnia nawet odpoczęliśmy, zaczęliśmy powoli zatapiać się w magię Stambułu.

Na czym polega ta magia? #samaniewiem

Prostu krzyż z czasów ikonoklazmu, gdy pokazywanie postaci boskich w formie obrazów albo figur było zakazane

na pewno super elementem zwiedzania Stambułu jest to, że widzi się miejsca o których uczyło się na geografii albo historii już w podstawówce. Hagia Sofia, czyli jak to Marian ujął, jeden z najważniejszych budynków ludzkości albo cieśnina Bosfor. Jesteś sobie, jesteś, myślisz, o spoko Europa, patrzysz w prawo a tam Azja. Można przejechać do Azji podziemną kolejką (niby metrem), lub też można szarpnąć się na prom i popłynąć. Uczyniliśmy i to i to.

Duże wrażenie zrobiły na mnie mozaiki, zarówno te w Hagii Sofii jak i te w kościele na Chorze. Widziałam w nim trochę takie okno w przeszłość. Robią wrażenie jeszcze dziś, a kiedyś, gdy świątynie były oświetlane świecami, musiało mieć to niesamowity efekt.

mozaiki z muzeum mozaiki :)

światowy zlot miłośników sztuki bizantyjskiej



Inną jeszcze rzeczą, którą pokochałam w tym mieście i chodzi tutaj o rzecz, której nie da się zobaczyć na zdjęciach, a i nagrać było trudno (co nadaje sens całemu temu podróżowaniu), były wołania na modlitwy do meczetu.

Już kiedyś poznałam to zjawisko. Kojarzyłam z Jerozolimy głównie ten donośny jęk z głośnika 5 razy dziennie. Także nie zaskoczył ani nie urzekł mnie sam fakt, że się nawołuje. W Istambule efekt jest ZUPEŁNIE inny. Pogłos setek różnych nawoływań z setek różnych meczetów niesie się po całym niebie. Trochę się zlewa, trochę się przekrzykuje. Raz mieliśmy okazję posłuchać tego momentu na wzgórzu na którym znajduje się Meczet Sulejmana. To był jeden z tych najbardziej niesamowitych momentów podróżniczych, do których się wraca z nostalgią.

Dobrze też odwiedzało mi się meczety od środka. Może po prostu było to dla mnie coś nowego, ale możliwość siedzenia sobie na dywanie boso w domu modlitwy i kontemplowanie wszystkiego dookoła jest takie... fajne :) Posiedziałabym jeszcze.






mury miejskie wybudowane za czasów cesarza Justyniana

poniedziałek, 26 lutego 2018

Karnawał w Rio de Janeiro


Do Brazylii tak naprawdę zagnał nas przypadek i kalkulacja, który lot się bardziej opłaca, żeby udać się do Chile.

Bloco, czyli impreza uliczna w czasie karnawału

I tak właśnie, korzystając z czarteru Warszawa-Rio de Janeiro, zwiedziliśmy w 11 dni i Chile i Rio de Janeiro. O Chile napiszę jeszcze kiedyś innym razem, ale to co się działo w Rio wymaga, że tak powiem pierwszeństwa, ponieważ dalej mam jeszcze w sobie sambowy rytm.
Łącznie w Rio byliśmy 7 dni. I okazuje się, że to za mało, żeby nacieszyć się tym fascynującym miastem. Do tego załapaliśmy się na karnawał, co uważam, że największy prezent od losu, jaki kiedykolwiek mi dano.
Nie da się opisać, czym jest karnawał. Trzeba to po prostu przeżyć. Moja wizja tej zabawy była taka, ze to głównie pijaństwo, używki i generalnie bójki uliczne. Coś jak sceneria po meczu w Warszawie. A okazuje się, że karnawał to kulminacja wszystkiego, co najlepsze. Na pierwszym miejscu jest muzyka. Tam gdzie muzyka, jest od razu zabawa. Tam gdzie zabawa, pojawia się natychmiast muzyka. Wystarczy, że ktoś ma bęben, drugi ktoś ma puzon albo trąbkę i już się formuje impreza uliczna, tzw. Bloco.


Domyślam się, że w hotelach mówi się, że na ulic w karnawał to jest niebezpiecznie i lepiej jechać prosto z hotelu na sambodrom tylko i z powrotem. No cóż. Nas co prawda nie było z czego okraść na bloco, bo nic poza ubraniami ze sobą nie mieliśmy, ale wcale też nie widziałam, żeby ktoś nas chciał okraść. A atmosfera na bloco jest nie do opisania. Taniec i muzyka po prostu Cię przenika. Albo nie – cały stajesz się muzyką i tańcem.


Sambodrom z kolei, czyli te słynne pokazy szkół samby na takiej podłużnej arenie – są super też. Gdy pokazują 3 minuty co roku w teleekspresie, wygląda to bardzo kiczowato i w ogóle dziwacznie. Ale jest energia, muszę przyznać. Bilety wahają się od 1000 do 100 zł. Najdrożej jest w środkowych sektorach, gdzie jest jakaś kulminacja pokazu. Z kolei my mieliśmy lokalną przewodniczkę, Natalię, która tańczy sambę i tańczy nawet na tych pokazach i ona nam poleciła, żeby wybrać rzekomo najgorszy sektor, ale za to najtańszy, a tak naprawdę do jest NAJLEPSZE miejsce. Chodzi o sektor 1. Gdzie te wszystkie platformy się szykują do wyjścia. I było rewelacyjnie. Nie dość, że się mogło zobaczyć zaplecze tego wszystkiego, jak dźwigi wnoszą tych ludzi na platformy, to było się też świadkiem rozgrzewki szkół. Moment, gdy bębny zaczynają walić, ożywia całe ciało. I tak szkoła po szkole, do 4 rano.
Polecam karnawał, z czystym sumieniem polecam.
Mam chrapkę na powtórkę za rok.

  




czwartek, 30 marca 2017

Chicago, marzec 2017

Chicago



Coś czułam w kościach, że Chicago będzie fajnym miastem. Czułam tak i okazało się, że tak właśnie jest. Coś jest takiego w tym miejscu, że człowiek się tam czuje dobrze. Nie wiem po co w sumie, ale porównuje Chicago do Nowego Jorki. Wydaje mi się nawet, że te dwa miasta to przeciwieństwa. Chicago jest spokojne, centrum jest małe, da się przejść pieszo bez problemu, ludzie są spokojni, nie widać, żeby się jakoś bardzo spieszyli, a w nocy Chicago... śpi!

Naprawdę śpi. W pierwszy wieczór, gdy przyjechałam do Chicago, a była to godzina nie aż tak późno, bo 20:30, byłam nieco głodna, więc uznałam, że jest to świetny moment, że zjeść coś po całym dniu podróży. Po czym nie było nic otwartego! Tzn pewnie było, ale jakoś tak wszystkie miejsca, które mijałam były już zamknięte, albo zamykali o 21, a zwłaszcza restauracje. W końcu znalazłam jakiś bar, bardzo fajny zresztą, gdzie udało mi się dostać veggie burgera i fryteczki :)

Btw, po dwóch tygodniach pobytu w US, pierwszy raz w zyciu mogę powiedzieć, że mam dość frytek.

W Chicago można robić bardzo wiele ciekawych rzeczy. Jedną z nich jest spacer wzdłuż rzeki Chicago. A najlepiej jest to zrobić nocą, kiedy jest już ciemno. Bo cały sens tego spaceru to piękno wieżowców. A one nie robią takiego wrażenia w dzień jak w nocy. Naprawdę coś pięknego. Co więcej ten brzeg rzeki jest jakimś cudem bardzo spokojnym miejscem. Takim azylem w środku wielkiego miasta. A przypomnę, że Chicago jest drugim największym miastem w US.

W trakcie tego spaceru największe wrażenie zrobiła na mnie nie wieża TRUMP (która zresztą miała być dwa razy wyższa i być najwyższym budynkiem na świecie w momencie wykończenia, ale w końcu zrezygnowali z tego pomysłu, bo dokończono plany akurat po zamachu 9.11, więc uznali, że robienie wybitnie wysokiej odznaczającej się wież w środku Chicago nie jest dobrym pomysłem), ale dwie wieże, tzw Marina City.

Coś pięknego. Jeśli ktoś lubi funkcjonalizm (a ja lubię), to nie będzie mógł oderwać wzroku od tych wież. Okrągłe, fasada to w zasadzie balkony dookoła budynku, na niskich piętrach są parkingi... genialne. Każe mieszkanie jest kształcie kawałka pizzy, a w środku jest winda. Rozwiązanie tak fajne, że nie mogłam się napatrzeć. Tylko w takim eksperymentalnym funkcjonalizmie pojawia się kilka ciekawych problemów - np. problem z kupieniem mebli do takiego mieszkania. Innym problemem też jest to, że ludzie boją się parkować tam samochody, bo boją się że spadnie przez te cieniutką estetyczną barierkę z tyłu. No i raz się tak wydarzyło, kobieta wpadła samochodem do rzeki. Przeżyła. Od tamtej pory w budynku jest zatrudnionych kilka osób, które będą parkować. Profesjonalni parkowacze.

Warto chyba też wspomnieć wizytę w Polish Museum of America. Dziwne bardzo muzeum, wahałam się trochę, czy tam iść. W sumie warto było, oprowadzała mnie tam taka pani przewodnik, która przybyła do Ameryki z Polski w latach 60-tych. Dobrze mówiła po polsku, ale miała taką manierę i słownictwo jak ze starych filmów. Sama tematyka muzeum jest bardziej ciekawsza dla dzieci emigrantów, którzy chcą się dowiedzieć czegoś o polsce, dla mnie nie aż tak, pani przewodnik zresztą mówiła o rozbiorach na przykład :) No więc w takich momentach nudziłam się nieco, ale dość często znowu wracała do tematu historii Polonii, Pułaskiego, Kościuszki itd. Wtedy robiło się fajnie. Wpadała w taki słowotok, ale czasem udało mi się jej przerwać i zapytać na przykład "kto przychodzi do tego muzeum", albo o jakieś tam jej osobiste doświadczenia. Ciekawe było to, że jak przyszłam do muzeum (byłam jedyną osobą), to przewodniczka pyta mnie : "a pani ma zadanie domowe, czy tak sobie pani przyszła?". A tak poza tym to w muzeum jest dużo naprawdę ciekawych eksponatów, w tym dwa wielkie obrazy Kossaka, zbroja husarska i cała masa (nawet cały pokój ) Paderewskiego, który został przeniesiony tam z Nowego Jorku.

Nie udało mi się zrobić jednej bardzo bardzo bardzo dobrze brzmiącej rzeczy - a mianowicie kościół metodystów w chicago to jeden z wieżowców, gdzie biura wynajmują normalnie firmom, a kaplica znajduje się na samej górze :D można tam wejść za darmo, robią takie darmowe zwiedzanie codziennie o 14:00, tylko, że no już nie zdążyłam, więc... next time!!














poniedziałek, 27 marca 2017

Toronto, 27 marca 2017

Po sporej przerwie witam wszystkich serdecznie.

Chcę przelać tu kilka myśli dotyczących Toronto i Kanady.
W tym wielkim kraju byłam zatrważającą ilość dni - trzy.

Tylko Toronto, bo w zasadzie moja podróż odbywa się głównie po Stanach Zjednoczonych, ale skoro już byłam tak blisko, bo w Buffalo, to aż grzech było nie zajrzeć, a prędko pewnie nie wrócę.

No więc Toronto - ciężko powiedzieć, jakie cechy tego miasta to cechy Kanady, Kanadyjczyków, a które są cechami tego miasto, no ale spróbujmy.

Pierwsze, co uderzyło mnie w tym mieście to fakt, że ludzie zatrzymują się na światłach. Mówię o pieszych. Czerwone to stoją, a świateł jest sporo, więc spacer po Toronto to w dużym stopniu stanie i czekanie. Ma to znaczenie o tyle, że nie byłam w żadnym kraju poza Polską, gdzie na czerwonym świetle, mimo ze nie ma samochodów, ludzie stoją i czekają. W USA to nawet nie wspomnę, ale wszedzie - anglia, hiszpania, skandynawia, grecja.. no wszędzie przechodzą na czerwonym, a te dwa kraje jak dotąd - stoją i czekają. Ciekawa cecha, myślę czasem o niej, co sprawiła w tradycji i charakterze narodu, że my czekamy na zielone, Kanadyjczycy czekają na zielone , a najprawdopodobniej cała reszta świata nie. Może powodem są po prostu mandaty? Ale chciałabym wierzyć, że jest to coś głębszego.

Muszę przyznać, że przed przyjazdem do Kanady nie wiedziałam nic o tym narodzie. Po przyjeździe tutaj... dalej nie wiem nic.
Chcę bardzo wierzyć, że to nie z mojej winy, mojego zamknięcia na świat czy coś, tylko rzeczywiście Kanade charakteryzuje to , że nie ma w nich nic supercharakterystycznego. Jest bardzo miło, owszem, zresztą z HIMYM i SouthParka o Kanadzie wiedziałam tylko to, ze nabijają się z nich, że są wiecznie mili, nawet gdy chcesz ich zabić i muszę przyznać, że trochę tak jest.
I choć potwierdzam tu stereotypowe myślenie, którego podobno trzeba się wystrzegać, to chyba nie jest to stereotyp, o który kanada by się mogła obrazić - bycie miłym.

Miałam też ciekawy problem - a mianowicie zamiana  waluty - USD na CAD. Kantorów brak, exchange'ów brak. Mówią, że w banku można - no to idę do banku jednego, drugiego i wszedzie mówią, że nie  da się. Ale w koncu w jednym wymienili! Teraz CAD stoi niżej niż USD, podobno nie zawsze tak było, ale dzięki temu mój pobyt w K. był całkiem ekonomiczny w porównaniu do US.

A co do przeżyć, to poza jakimś takim chill outem, tkórego w koncu zaznałam w czasie tej podróży, po ponad tygodniu bycia poza domem, dwie najfaniejsze rzeczy które mnie spotkały to wizyta w Akwarium miejskim i wszelkie interakcje z jeziorem Ontario.
Zobaczenie rekina jest naprawdę fascynującym przeżyciem. A zobaczenia ich dwudziesty przechodzi wszelkie oczekiwania. Nie ma co, wzruszyłam się, patrząc na te  bestie, chętnie wróciłabym tam. Myślę nawet,że warto było przyjeżdżać do ameryki po to tylko, żeby zobaczyc rekiny. Co więcej, w rankingu TOP 10 przeżyć pierwsze miejsce ma u mnie kąpiel w morzu martwym, drugie obejrzenie rekina w Toronto. Ciekawe, że oba zdarzenia związane są z wodą.

A co do jeziora Ontario, to nie ma co mówić, jest zjawiskowo duże. Wygląda jak morze, a ja morze kocham, uspokaja mnie i w ogóle. Ontario tak samo, miało w sobie jakiś taki spokój, którego szukam w życiu. Ale to nie wszystko. Jeszcze będąc w autobusie do Toronto, jadąć brzegiem jeziora, zauważyłam coś co pochłonęło na chwilę wszystkie moje zmysły - lądujący samolot na jeziorze. Dziwię się więc chwilę, o co chodzi i nagle patrzę - na środku jeziora jest lotnisko. Tzn nie na środku, tylko bliżej brzegu, akurat obok ścieżki, gdzie chodziłam biegać rano. Kto mnie zna ten wie, jak bardzo cieszy mnie widok startującego samolotu (ale tylko na zewnątrz jego) i to w tak bliskiej odległości - woda i samoloty, po prostu nie mogło być lepiej.




poniedziałek, 4 maja 2015

Film Denia, Xabia, Banissa, Altea i Alicante

Zapraszam do filmu z wyjazdu do Hiszpanii:


 

 Na filmie Denia, Xabia, Banissa, Altea i Alicante :)

wtorek, 20 stycznia 2015