Pokaż naszamucha.blogspot.com na większej mapie

czwartek, 24 września 2009

New Forest, czerwiec - wrzesien 2009


To tak, mam opisać New Forest w jednym poście? Niemożliwem jest to.
Lecz spróbujmy, no dalij! 

New Forest to jeden z parków narodowych Anglii, historyczny nawet troche, niebrzydki też. Przybyłam tam rzekomo w pogoni za pieniądzem (a wcale tak nie było).
no maaasz.. nie wiem od czego zacząć. A może w ogóle nie wiem co napisać? Rzucać wazeliną i pisać to co naprawdę myślę? chyba niee.. nie wspomnę więc jak w New Forest przeżyłam najlepsze chwile w życiu i że nawet nie jestem w stanie opisać, jak bardzo się przywiązałam do tego miejsca. 
nie, nie. nie o tym.

To może o tym, jak gdzieś w sercu lasu, między wioską Brockenhurst a Lyndhurst znajduje się hotel wysokiego standardu, w którym powstała specyficzna społeczność, zmieniająca czasem swój skład, zwana staffem (nie mylić z pierogami), spotykająca sie od czasu do czasu (świątek piątek, nie wspomne też) w pracy. A urokiem ,przekleństwem też czasem ich jest to, że każdy wie o każdym wszystko, kubek w kubek jak w wiosce smerfów. 
o tym też nie...

A o tym, jak we wsi same sławy można spotkać (jedną). Chyba też nie o tym, bo kogo zainteresuje to, że podczas spaceru do wsi, w spowitym sławą Villige Veg, kupywał sobie, jak gdyby nigdy nic i jak gdyby nikt nie stracił 2 milionów funtów w jeden dzień, John Cleese imbir.

Nie wspomnę też o mistrzu serwisu i housekeepingu, którym jestem ja. Bo kto mi uwierzy wtedy, że nie przyjechałam tam dla pieniędzy, skoro przychodziłam codziennie o 7 rano sprzątać te same 24 pokoi, co W OGOLE nie było obarczobne brzemieniem braku twórczego myślenia i rozwoju umysłowego.

No to moze o samym New Forest wpierwej. Można się zakochać w New Forest. A raczej, nie da się nie zakochać. No bo przecież czy te przechadzające się wszędzie kucyki, osiołki i inne dziwy nie są cute?? Cisza i spokój (jeśli tylko nie mieszka sie nad stajnią, a mieszka się, a raczej mieszkało, bo już tam nie mieszkam, no i zamknęli stajnie we wrześniu, przez co niezłego stresa mieliśmy, że nam internet wyłączą, Na szczęście robili pewnie większy interes internetem dla ludzi a nie dla koni, więc wszystko skończyło się dobrze). I jest las, do którego można się udać na spacer albo który się ma pod nosem tylko ze świadomością, że można sie tam udać na spacer, co też jest relaksujące.
W pobliżu hen hen atrakcji. Nie wspomne Stonehenge (ładny płot, ładny), Oxfordu, Lymington (ładny port i kebab też ładny), spacerów do Brockenhurst(.. ooo ), Borton on the Sea (morze i klify), w tym roku również Hythe, Hatchet Pond, Hurn i Wimborne Minster (z muzeum miasto w miniaturze) ps. Michał, dobrze, że zapisujesz nazwy miejsc na folderach ze zdjęć, bo nie spamiętałabym tych nazw. Może pamiętam, że starter idzie po bushu ale bez przesady. 

A hotel - New Park Manor - miejsce znienawidzone przez wielu, a i przez wielu też kochane (tylko mnie chyba). Hotel, jak hotel, jest restauracja, czasem trzeba sprzątnąć.. generalnie, niezła zabawa. Atmosfere tworza ludzie, sie mówi, a troche też ich tam jest. no wypada mi wspomnieć wszystkich albo nikogo. Co robic? ence pence w której ręce? no dobra, wszystkich. 

Powiedzmy, normalny dzień, zaczynam od restauracji, ubieram krawat i te inne , buty czasem te odpowiednie, czasem adidasy, godzina 7.00, mijam się grzecznie z zaspanym nocnym portierem, co nie potrafi szklanki wypolerować, ale za to potrafi sie nią zabić prawie. To co trzeba zrobić rano zależy nieco od nocnego własnie. przy dobrych wiatrach robi się nic i czeka sie na gosci, którzy czerpiąc radość ze standardu schodzą na śniadanie po godzinie 8.00. To taka mała tradycja New Parku, że wszyscy goście schodzą naraz. Tak samą jak tradycją jest to, że room service jest zawsze do pokoju 17, a jest to pokój najdalszy na świecie (dzięki Bogu, że nie musimy przechodzić przez ulicę po drodze, bo na świecie i tak bywa). To jak przebiega śniadanie zależy od nastroju osoby z kuchni, a i tez kelnerów. O tak, kelnerzy, co za społeczność. Niech im Bóg błogosławi za tę cięzką pracę, a napiwków jak na lekarstwo. ale o nich później. Wielce posh atmosferę, która powinna panować, psułam zawsze ja, na przykład wybuchając śmiechem albo robiąc kobrę przed marmurem . po śniadaniu trzebabyło wszystko uwinąć, umyć szklanki, ponakrywać stoły, poobijać się troche, czasem wysłuchać tego, jakie twórcze zajęcie wymyślił szef restauracji, typu poodkurzać sufity lub umyć lodówke, czasem nawet w porywach zdarzyło się to zadanie wykonać. W wolnych chwilach możnabyło zrobić sobie listening. Do wyboru do koloru - angielski, hiszpanski, głos męski, głos żeński, młodszy lub starszy. Wystarczyło tylko wiedzieć jakie zadać pytanie i komu. O! możnabyło również przeprowadzić od czasu do czasu analizę lingwistyczną, bo ciekawych przypadków moc (dwa). Otóż, jeden przypadek to ...a moze bez imion?? A moze z imionaaami, co mi tam, na Konia sie nie bałam pisać, a emigrantów sie bede bać?? Otóz, pierwszym przypadkiem jest Marta. Marta, która nie tylko szybko pochłania nowe struktury leksykalne jak gąbka, ale zapomina czasem o starych i wprowadza je do języka ojczystego, a moze nie zapomina, tylko woli używac te inne. A zwie sie to chyba zapożyczenia gramatyczne, czy jakos (GOPcity). Już nie pamiętam tych najlepszych kawałków, ale wyrażenia typu "spędzać pieniądze" "stać na hotelu" czy "być fancy" są na porządku dziennym. A drugi przypadek to zanik bazy artykulacyjnej języka ojczystego, a ma to Roman, szef restauracji, wspomniany już nie raz nie dwa (raz). Znaczy to tyle co to, że Roman jak mówi po polsku to dalej brzmi jakby mówił po angielsku. Także, dzięki Marcie i Romanowi zaliczyłam małą powtórkę z fonetyki & GOP, o! dzięki wam, przekamraci!

o czym to ja mówiłam? Ah, restauracja, to jeszcze zapiję do listeningów, gdzie mistrzami audycji są Jose, rodem z Galicji, który powinien napisać książkę o wszystkim, ale chyba najbardziej o tym, że Hiszpanie są najlepsi w każdej dziedzinie świata i o myciu samochodów, oraz Szer (czy Szarlot, czy jakos), która do zwierzeń była pierwsza. Nieźle dawał też Pierwszy Gej NPM, Daniel, który jest moim ulubionym gejem (zaraz po kilku innych), ale z nim potrzebna była większa interakcja, więc jak sie człowiekowi nie chciało, to listening był nie najlepszy (ale też nie najgorszy).
Gdzieś tam zawsze wieczorem był service następny. Niekiedy się człowiek uniósł lub zestresował, a czasem też i zlał to wszystko, bo czym tu się przejmować? Angielski kuchenny, ot wyzwanie! Istne bullfight niekiedy! przetrwałam to nawet, lecz zwycięstwa w walce z angielskim kuchennym nie ma, a uszczerbek w psychice gdzieś tam mi pozostał na zawsze. 

I wiem ze starter idzie po bushu. I to, że peppermint tea idzie bez mleka też wiem.

Czasem też w housekeepingu byłam (mistrz, pamiętacie, pamiętacie??) Otóz, housekeeping.. ee.. o tym to moze nic. Męczące niekiedy, taka darmowa siłownia. O, nawet płacą, prawie zapomniałam. Czasem housekeeping lepszy od restauracji. W końcu w restauracji nie można sobie wygodnie poczytać gazety na kanapie w pokoju 17, albo umyć włosów. A, i łatwiej się do ciastek dobrać, niach niach. 

A po pracy... spać. i jeść, to głównie. lecz czasem, a było to coraz rzadziej z dnia na dzień, znalazł się czas na przykład na zakupy w Southampton (zgadnijcie ile rzeczy kupiłam w tym roku. no? no? nic. głupi ryanair, 15 kilo na nadany bagaż, chyba pogłupieli), a w Southampton też i impreza czasem była, w klubie. No tak, w klubie, przysięgam. Ja BYWAM w klubach, nawet mam pare butów na wysokim obcasie, ktoś nie wierzy? 
Czasem zadziało się również posiedzenie po pracy przy piwie, lub darach z Polski czy Hiszpanii. To były czasy. Moc plot i żartów. Każden jeden obgadany (ty też, jestem PEWNA). I moc deserów, cheesecaki i lody.. mmm.. i gofry. i naleśniki. No i wszyscy się odchudzają, wiadomo. A takie specjały w tym roku.. łuhu, nie wspomne. Otóż.. pierogi ruskie! były, jak Boga kocham, były, nawet farszu zostało. i naleśniki z grzybami i chińczyk. A raz, przygnała koleżaneczka nasza, przyjaciółeczka, Odri, co kucharzy a z Mauritiusa jest i gotowały z Kicią caaały dzień. A potem przyszłam ja i Michał i to zjedliśmy. Jak co, to pytajcie Odri co to było, ale cokolwiek to było, to było przepyszne. 
I w Kurnikową czasem sie grało. Na playstation. Kiedyś się grało o nic, późniejszymi czasy o wódkę, lecz każden z nas uznał, że to niemoralne, więc zaczęliśmy grać o tygodnie. A to taki mały motyw, w którym ja widzę tylko coś śmiesznego ( a dużo takich), a już wyjaśniam. Kojarzy ktoś scenę z Piratów z Karaibów, część druga, jak grupa przeklętych niewolników na statku gra w kości o lata spełnienia słóżby na statku. Ktoś przegrywa na przykład sto lat a ktoś wygrywa. Ten kto wygrał jest wolny 100 lat wcześniej, a ten kto przegrał pracuje 100 lat więcej za niego. Tak jak my, zaczelismy grać o tygodnie pracy w NPM, w zależności, czasem na rzecz spłaty hipoteki a czasem na rzecz wczasów w Hiszpanii. zależy co kogo tam trzyma. Bilans gier wyszedł na zero, do'h! a już miało być ciekawie. 

Tja.. no i nie wiem jak to jest, że czuję się tam tak dobrze. Czasem poważnie się już nad tym zastanawiałam, może mam schizofrenie? Ale może to działa tak, że człowiek czuje się dobrze gdziekolwiek, jeśli tylko ma wakacje. A może jeśli nie przyjeżdża się tam w celu zarobić, to inaczej się to widzi. a może... nie wiadomo. W sumie, chyba mam schizofrenie. o! albo jest to kompleks najmłodszego dziecka. TAK! na pewno! Wiedziałam, że mogę zrzucić winę na rodziców ;] o, od razu lepiej. 

Łuhu, ale się rozpisałam!

No to jeszcze ps, w sensie nie chciałam nikogo urazić tym postem, wymieniając czyjeś imiona itd, wręcz przeciwnie, z czystej sympatii to się dzieje. To jak już sie zwracam, to może troche wazeliny na sam koniec, ale przysięgam, że jak najszczerszej, a mianowicie dziękuję wszystkim , z którymi spędziłam miło czas w New Park Manor. Przede wszystkim dla Anety i Michała (za karmienie i wysłuchiwanie plot, wiadomo) i innych Polaków, co też zawsze byli blisko, tj. Kinga, Mała Marta, Piotrek z rodzicami, Gosia ( niechże Wam się wiedze w Polsce) , Wojtek z Dużą Martą ... uf uf, kto jeszcze? społeczność obcojęzyczna pewnie tu nie dotrze, ale podziękowałabym im też z chęcią. Ach, jescze wielkie pozdrowienia dla Bigosa z Magdą. I Romana też, niechajże mu bedzie, coby nie zapomniał, że mi kolację obiecał. I dla Grega, którego rekordu godzin pracy nawet ja nie potrafiłam pobić. No to tyle.


I przysięgam! Już nigdy tam nie wróce !!!


a tu jeszcze nieco zdjęć:
kliknijże cheese and mashroom omlette, Spa day, czyli niepowtarzalna (yhym) szansa na specjały cioci Rosie
klijnijżetradycyjny układ małżeński: waiter + housekeeper
kliknijże Oxford i pierwszy dzień emigracji (może stąd ta mina)
kliknijże posiadówka z listeningiem
kliknijże i kto to teraz posprząta, hm?
kliknijże uśmiech kelnereczki
kliknijże tradycyjna pamiątka z New Forest
kliknijże Martyna coś mów (dziiiiwne)
kliknijże okej, sama nie wiem jak to nazwać
kliknijże na plażę bez patelni ani rusz
kliknijże festiwal kotleta
kliknijże festiwal kotleta 2
kliknijże katedra wysoka że ho
kliknijże dzieeeeci
kliknijże Pierwszy Gej NPM wraz z panią Teresą
kliknijże a to dopiero kto posprząta??? za to już nikt nie zapłaci 5,52 per hour
kliknijże bo małe jest piękne
kliknijże ale małe jest też łatwiej rozdeptać, hie hie
kliknijże Michaeusz i Joseusz, a zdjęcie ładne bo sami se zrobili

sobota, 19 września 2009

Reus (15-17 września 2009)


Zacznę od sprawozdania z wycieczki do Reus, bo to własnie ta wycieczka zainspirowała mnie do utworzenia bloga. Aha, i z całym szacunkiem, ale prosze docienić że piszę tego posta, bo mam tyle spraw na głowie, mój pokój nr 7, staff accomodation, wygląda jak pobojowisko, a do jutra musze mieć to całe pobojowisko pięknie i poręcznie spakowane w torbie, a fakt ze zabieram się do pakowania od tygodnia nie pomaga. Not helping. 


Dlaczego Reus? Tym razem wiadomo. Nakłoniła mnie cena tańsza niż zwykle, a było to 10 funtów w dwie strony z pobliskiego lotniska Bormuf (Bournemouth). Czem prędzej zakupiłam bilet i wyruszyłam. 

Najciekawszym elementem wycieczki i jednym z jedynych wartych uwagi jest to, że doświadczyłam na własniej skórze co to znaczy couchsurfing (www.couchsurfing.com). Mała rzecz, która wydaje się niebezpieczna na pierwszy rzut oka, zwłaszcza dla samotnej blondynki podróżującej do Hiszpanii, a cieszy. Dla ludzi, którym nie chce się czytać, lub którzy nie wiedza jak znaleźć wikipedię, wyjaśniam ( a raczej kopiuję): 

Couchsurfing - strona internetowa, projekt, który umożliwia wyszukiwanie bezpłatnych zakwaterowań.

Strona internetowa założona zastała na przełomie 2002 i 2003 roku przez Amerykanina Caseya Fentona. Wpadł on na pomysł, by utworzyć stronę na której zalogowani internauci będą za darmo mogli przenocować innych użytkowników tej samej witryny. W początkowym okresie działalności na stronę zaglądali znajomi i znajomi znajomych. Później zainteresowanie stroną zaczęło wzrastać w szybkim tempie. Dzisiaj zarejestrowanych jest ponad milion użytkowników z 62 tys. różnych miejsc na świecie.

Couchsurfing jest organizacją typu non profit.

źródło: Wikipedia


 Sama z się pewnie nigdy bym się nie porwała na ten biznes, ale jakoże jestem hardkorem czasem, a i dzięki pozytywnej opini ciotki mojej z wujkiem razem, Kici oraz Miśkowi, którzy karmią mnię i wysłuchują moich plot i opowieści (a nie jest to łatwe, i jedno i drugie) od trzech miesięcy, porwałam się. Znalazłam coucha w Reus.

No to wyruszam. Nie obyło sie bez komplikacji. Lecę sobie lecę, dostaję smsa od coucha, zwanego Isabel, lat 27 czy ileśtam. I ona mi mówi, ze zmiana planów. No masz. Ona: "ale nie bój nic, ja mam duuzo znajomych, idź w umówione miejsce i tam Cie odbierze mój kolega, on się nazywa Tito . Taki wysoki.." Ja: nic. Ona dalej: "i wszystko bedzie dobrze (najlepsze pocieszenie świata) i nie bój nic, a potem bedzie fiesta, ja potem przyjde ... bla bla bla."
zaczęłam się bać nieco, lecz co miałam zrobić sama w środku miasta, którego nie znam, uznałam ze zobacze jak wygląda przynajmniej ten Tito, a nóż niezgorszy bedzie, ot co. Pod Ayuntamiento powitało mnie dwóch ludzi, zwanych Aida i nie pamiętam. a szkoda, ze nie pamiętam, bo niepamiętany chłopaczek niezgorszy był a dredy miał, zadbane i piękne. Oni mi mówią wtedy: "fiesta fiesta, vamos!" Naprawdę wziełam pod uwagę wszystkie wątpliwości i obawy , naprawdę!! Wzięłąm do serca, jak mało co. ale poszłam. 

Poszliśmy do domu wspomnianego Tita. Dom idealnego coucha. Duże to i nowoczesne. z oddzielnym meblem na prezenty od couchów. mówi mi chłop w dredach: tu jest wolny pokój, bedziesz tu spać (o!) a teraz fiesta. Fiesta składała się z osób: 5, kilku tostów i piwa regionalnego "Estrella". Wartych uwagi byli:

1. Tito, mój couch, który ma duszę artysty i jest człowiekiem sukcesu, poświęcającym się swojemu hobby, couchsurfingowi. Dnia następnego okazało się, że pracuje w Sex-shopie od wielu lat. Jako sklep coucha, stanowi to głowną atrakcję dla jego gości i każdy surfer odwiedza sklep nie raz nie dwa. 
2. chłop w dredach, któego imienia za Chiny nie pamiętam, również jest niezłym żbikiem , a wartym uwagi jest, bo dzięki temu, że gra na perkusji w zespole Rumba Ska, o nazwie... ee.. już szukam, moment, o! Bango Botraco, następnego dnia byłam na najlepszym koncercie w swoim życiu. Ale o tym później

Były też dwie babeczki, ale kto by o babach gadał. 
no ale opiekowały się mną ładnie, brawo im. 



Wyspałam się baaaaaardzo. Po kilku dniach pracy po niewiadomo ile godzin w housekeepingu, mogę powiedzieć, ze się naprawde wyspałam. Rześka, wyruszyłam na miasto. Reus, miasteczka niepozorne. Nieznane aż tak, a jednak! Kto się tam urodził? No kto? kto? Antoni Gaudí! No kto by pomyślał. Dzięki temu miasto bogate jest w ślady po tym wybitnym architekcie, muzea poświęcone jego twórczości, a całe miasto jest modernizowane na wzór Barcelony. Muzeum Gaudiego, znam, byłam, jest bardzo nowoczesne, interesujące nawet dla mnie, a jestem raczej niedzielnym fanem sztuki, a architektury to już w ogóle. Wiele ładnych placyków no i te uliczki. No cudo, jak ja to kocham. Co chwilę też widzi się oznaki odwiecznej nieoficjalnej wojny o niepodległość Katalonii. Sex-shop i supermarket! To ci dopiero atrakcje! Niech żyje consumismo!! 

Wieczorem byłam umówiona z couchami w celu kolejna fiesta. A fiesty odbywały sie wtedy w Tarragonie, kilka kilometrów od Reus, dla uczczenia kultu świętej Tekli. Fiesta ta i inne też zapewne niewiele miały jednak wspólnego ze świętością. TAKIEGO koncertu to jeszcze za życia nie przeżyłam. Z całym i wiernym szacunkiem dla Lao Che i Farben Lehren, ale na lepszym koncercie jeszce nie byłam. Super muzyka, rodzaj muzyki: rumba ska, czy cośtam, ale niezłe, niezłe. Na scenie były chyba wszystkie instrumenty świata, ledwo się mieścili. Zachowanie artystów na scenie podrywa do tańca każdego jednego. I ta atmosfera pod sceną jest po prostu nie do opisania. Trzeba poznać hiszpanów, żeby zrozumieć, no inaczej się nie da.

Następnego dnia, nieco mniej rześka, wyruszyłam na ostatni spacer po wiosce Reus. Zjadłszy croquetas w wielce hiszpańskim tapas, posiedziawszy odrobinę w parku, wróciłam ja na lotnisko cała i zdrowa, wioząc dary z Hiszpanii dla oczekujących na mnie i tęskniących Kici i Miśka, z którymi jeszcze nie jedną plotę trzebabyło wymienić tego wieczora, a i wino wypić i turrona, pomarańcze ze dwie i chorizo obalić. A i jeszcze Fish Pie z kolacji, co ostał (ostatni fish pie.. chlip) oraz wypiek domowy Kici, w którym było wszystko oprócz koperku, bo Martyna nie lubi.


zobacz moje zdjęcia z Reus, kliknij tu - tuturutu

Uwaga, zaczynam,

Witam, ja się nazywam Martyna i po wieloletnich poszukiwaniach hobby, stworzyłam bloga, a obiecałam sobie, że nigdy go nie zrobie. Obiecałam sobie to z powodu.. nie wiadomo. nie wiadomo też przyczyn kilku innych moich przekonań takich jak słuchanie tylko męskich głosów, czy to, że wolę brać prysznic od kąpieli.
Bloga juz mam jednego, twórcą jego nie jestem ja (co usprawiedliwia mnie nieco, mam nadzieje). blog znany powszechnie (nikomu) jako www.znamznam.blogspot.pl ma dwie cechy:
1. jest o niczym
2. nikt go nie rozumie
Lecz teraz... czasy sie zmieniły. Blog nowy będzie o czymś. I może zrozumie go czasem ktoś. Ustaliłam sobie sama dla się zasadę, że będę tu pisać o miejscach, w których mniej więcej gdzieś byłam na świecie (taki ze mne podróżnik wielki, oho).
Mogę nie pisać chronologicznie?? dzięki ;]