Pokaż naszamucha.blogspot.com na większej mapie

piątek, 2 października 2009

Malaga, 21-24 września 2009


Swego czasu wiele możnabyło posłyszeć o Maladze. A to z cyklu memorie kamratów, czy skądśinąd. Nie zawsze Malaga cieszyła się dobrą sławą jednakowoż.

Ja za to, z Malagi mam tyle pozytywnych memorii, że łojojoj.

Po supuesto, do Malagi udałam się sama. Ja, wielki podróżnik, pogromca.. niczego. Wyruszyłam ja w iście sentymentalnym nastroju, a bo to przyszło mi właśnie wtedem opuścić mury stajni i New Park Manor. Nie żeby zapłakał człowiek, toż to nie Titanic, acz kilka przemyśleń na temat życia, śmierci i biegu czasu miałam. Aż do momentu (uwaga, uwaga, przygoda nr 1 z serii "Malaga") kontroli bagażu. No bo to ten Ryanair! Max 15 kilo dla nadanego bagażu??? Do końca życia będe im to wypominać (każden się przejął). No i przez to musiałam wszystkie najcięższe rzeczy, czyt. pierdoły, których moc, zapakować do podręcznego. Wszystkie kable, kabelki, souveniry i rzeczy zakupione w poundlandzie. Chłop, co tam był, patrzy na monitor sobie i przymrużył oczy wpierwej. A potem kazał mi wszyściusieńko wyciągać, każdą jedną rzecz, jak Boga kocham. A te najmniejsze pierdoły to jeszcze w dwa pudełka małe miałam zapakowane, to też każdą wyciągał i patrzył. No trwało tooo... nie wspomne, jak trwało to odprawę i kontrolę każdego innego pasażera. A potem jeszcze z laptopem nie chcieli mnie puścić, bo go w ręcę niosłam. A zawsze tak możnabło. A babeczka mi mówi, że muszę to dać do plecaka. A ja, u progu załamania nerwowego, wkręcam jej, że to kupiłam na bezcłowej (nie wspomne, jak jest to najbardziej porysowany i poobtłuczony laptop świata). Pomyślałam, a niech mnie wezmą za czubka na całym świecie, ale laptopa nie oddam!! NIE OD-DAM!

I udało się. Babeczka poszła dalej, a ja laptop hop, pod bluzke, a i sweter jeszcze założyłam. Kamuflaż przeszedł próbe, laptop został uratowany.

Wtem lecę i ląduję wnet. A necleg w hostelu miałam. Niech żyją hostele, bracia moi! Ktoś pomyślał, że akademiki są szalone i nieokiełznane?? Łogdzieżtam! Takie fiesty! TAKIE, że wspomnieć wstyd chyba. Wieczór pierwszy: Fiesta de Tortilla. Się piszę na to, a jakże. Siedzem siedzem, hablam trochę, patrzę w kuchnię, tam: dwa chłopy. No to wbijam tam i mawiam: "hola". No i poszłO. Chłop jeden - szef był to hostelu. A niepozorny taki. I mi mówi: "venga!! za rok tu przyjedź, damy ci tu pracę, pokój za darmo, wszystko będzie. A może chcesz zostać i zacząć od jutra??" Chłop drugi - Luggi się zwał i to on kucharzył wielce, a dobry był w tym niebylejako. A i pytam go, co tak kucharzy, czy może z niego jest cocinero, a on na to, że nie, lecz ma restaurację tapas w centrum, i że mam wpaść dnia następnego, to zobacze, a za rok mam do pracy przyjechać, bo zawsze potrzebują jakichś chicas na wakacje. No to daję dnia następnego, siadłam sobie wygodniuśko, a on mi wszystko. I wino i tapas i wszystko by mi tam zrobił. Jego praca polegała na robieniu wszystkiego i pilnowaniu kucharzy i kelnerów. Dobra fucha, myślę. Lecz najbardziej lubił stać za ladą i kroić jamón. Oj, dooobre jamón, dobre. A restauracje, że rzec tak rzeknę, ma klimat. A i jeszcze wieczora wspomnianego sama nauczyłam się robić tortille, dwie nawet sama zrobiłam (beznadziejne wyszły, wiadomo), ale te zrobione przez Luggiego były niesa niesa niesamowite. Ktoś nie wie jak zrobić tortille? Ta co Luggi robił to następująco: Otóz, smaży się frytki wpierwej, wpierwej też robi się cebulę i paprykę tak, coby miękkie były. Luggi zrobił też krewetki, ale zamiast krewetek może też być nic, albo pieczaki na przykład, a ja to lubie pieczarki, więc jakby ktoś chciał zrobić dla mnie kiedyś tortillę, to pieczarkicity wtem. No i wtedem, wbija człek 5 jajek, lub 6 do miski, soli i chłepta. Wychłeptawszy, wrzuca te wszystkie papryki i cebule i krewetki i frytki i miesza, ino delikatnie, coby nie zamełzać tego i dajemy to wszystko na rozgrzany olej i sie robi, się samo. Niby trzeba tam po bokach to poprawiać, coś tam podwijać, ale bez tego też smak bedzie dobry, myśle. Z obracaniem jest trochę przygody, ale nawet mi ani razu nie spadła na podłogę. Que aproveche!

A wieczora drugiego, fiesta fiesta. I każda jedna narodowość była. Z Amerykanką się dogadałam, że również ma pożycie z couchsurfingiem. A z Californi jest. A z innym chłopaczkiem rozmawiałam, co z Florydy był i mówi, że nienawidzi Ameryki, że kocha Europę i że nigdy nie wróci do domu. Kolegę Niemca wypytywałam, czy był w Oświęcimiu i czego uczą dzieci na historii. Pokorny chłopak, przyznał się w imieniu narodu do zbrodni wojennych. Spotkałam też wielce ciekawą osobowość z Irlandii, chłop, lat 100, bądź więcej, który przyjeżdża do Malagi do tego samego hostelu na każde lato, a jego jedynym zajęciem i hobbym jest chodzenie na mecze piłki nożnej do pubów. I znał się na wszystkim. A i również był wszędzie za życia (tylko nie w Jastrzębiu).

A ostatniego wieczora, myślę sobie: odpocznę. Wracam z plaży właśnie, już myślami będąc w hostelu, gdzie miałam zamiar rozłożyć się z laptopem na kanapie, a tu do mnie podbija Hiszpan, sztuk jeden. I mi wizytówke daje i mówi: "fiesta, fiesta!". A ja mówie "Que fiesta?" A on na to "Fiesta de Erasmus". Mówię, że dobrze, przyjde, ale myślę "oszalałżeś? ide spać". Ale on do mnie, że on teraz ma chwilę to mi pokaże w jakim to barze jest, żebym na pewno trafiła, że to jest na plaży no i że jestem bonita, bonita. No ale nie idę, stoję twardo i mu nie ufam. No to gadamy, stojąc, ja, twarda w przekonaniu, że nie idę NIGDZIE. Lecz mięknę, gdy pytam go, czy jest z erasmusa, a on mi na to, że "nie, nie", że jest menadżerem w barze na plaży i on organizuje te fieste. A! Menadżer! no to mogę się przejść. No Ładny bar, nowoczesny i wielki. I na koktajl bez nazwy (i bez ceny) się załapałam. No i przedstawił mnie znajomym, mówi, że oni bedą na fieście i że potem bedzie salsa i guitarra i mojito. Ach, ogarnąwszy się w hostelu, poszłam, a jakże mogłobyć inaczej, hm? Fiesta przerówna. Salsa, kocham. Mojito daje w kość juz po sztuce jeden., lecz nie martw się rodzicu, na więcej nie było mnie stać tego wieczora.

A co do samej Malagi to myślę, że .. wielka. Piękna jest, to fakt, ale strasznie głośna, zatłoczona, wszędzie tłum i ruch. Niby jest gdzieś tam ta katedra, ale mnie nie pasuje, jak katedra jest przy najbardziej ruchliwej ulicy, koło Burger Kinga. Alcazaba, ciekawa rzecz pozostanowiona przez odległych przodków, ale podziwiając Alcazabę, nie wiedziałam co mnie czeka w Granadzie, łuhu! Częścią Alcazaby jest teatro i zamek Giblarfarro, do którego środka już nie weszłam, ale za to wspięłam się pod wejście. Tak! Weszłam na Malage! Widoki warte świeczki. W muzeum Picassa, niech mi świat wybaczy, nie byłam, ale byłam za to pod Domem Picassa i siedziałam też obok niego na ławce na placu Merced (liczy się?). Ale do muzeum poszłam ja jednego, a było to muzeum muzyki interaktywnej, ale ze smutkiem stwierdzam, że nie było tam nic ciekawego. Mogłam równie dobrze iść do sklepu muzycznego, a i zaoszczędziłabym te 4 euro, czy ile. Można też zwiedzić port w Maladze, akurat stał ładny statek (a moze zawsze tak stoi? nie wiadomo), są palmy, jest też plaża, na której osobiście, z premedytacją, spaliłam się razy dwa. Jednakowoż, plaża w Kołobrzegu jest o niebo ładniejsza. Ogólnie rzecz biorąc, co do samego miasta, bardziej podobał mi się Reus niż Malaga, ale mimo to brawa Maladze nawet i, bo chyba mają troche więcej zabytka do utrzymania, turystów i normalnych ludzików też.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz