Pokaż naszamucha.blogspot.com na większej mapie

czwartek, 8 października 2009

Alicante 28 – 30 września 2009-10-08



Nie wspomnę, jak smutek ogarnia mnie plus nostalgia, gdy o Alicante przychodzi mi pisać, rzec chcę, był to ostatni przystanek mój, symboliczny dość dla uczczenia zapewne końca wakacji, a jakże.
Padało i padało, końca nie było ulewom, chmury układały się w kształt napisu „ROK AKADEMICKI 2009/2010”. Nawet murzyn (a raczej stu pięćdziesięciu ich), co parasolki sprzedawał w ulewie, nie rozbawił mnie (no może trochę, ale nie wspomnę tu chyba zabawy w „Em jak murzyn”, z ukłonami dla Doris). Nie zakupiłam ja parasolki!! A nie! Zakupiłam jednak, przypomniało mi się. Ale zapomniałabym wnet, bo po największych ulewach kupiłam, zawsze byłam zaradna a i swoje zmokłam. A takie burze były, że nawet prądu w hotelu nie było. I skąd miałam wziąć sobie coucha z w tej sytuacji? No skąd?
Alicante jest miastem uroczym. Plażunia jest niebrzydka, wybrzeże pikne, ot co a i na zabytek, zamek piękny z wieku łoho, nie wiadomo którego (ja nie wiem), można popatrzeć, jak głowę człek obróci, gdzie trzeba. Zadbali o to miasto! No zadbali jak trzeba, przysięgam. Również, jak tradycja moja własna nakazuje, weszłam na Alicante, weszłam o własnych siłach. Zjechałam windą, przyznam się w pokorze, leń byłam chwilę, ale za to… weszłam ja na Alicante DWA RAZY!! Raz zabyło to możliwem wchodząc na zamek, a nawet za darmo jest, niech żyje zamek!, a raz drugi na miradorco z kościółkiem był obok, ważniejszym, mówi się. Katedra.. katedra…. ale wstyd, nie pamiętam, do kronik muszę zajrzeć … no nie było katedry, a to ci! Ni zdjęci, ni czegoś, Wikipedia też mi wzrusza ramionami, że nie wie. Ach.. bez katedry też przeżyjem.
Ale nie przeżyjem bez plaży. Na plaży człowiek usiadł sam w zadumie, toż to spokojny był pobyt, te Alicante. Internet wzięli, wszystko zniknęło. No to usiadł , jak na turystę przystało i patrzył na różne takie tam, to na fale, to na wróbelki, co się przechadzały, to na chłopy jakieś, czy inną atrakcję miasta. Ostatni dzień był to mój tam, toć zaczęłam się zastanawiać… refleks jonować trochę.. czy co na Wawa było, czy Konia.. ?, czy mię kto odbierze z lotniska..?, czy ja do domu jeszcze trafię w moim rodzinnym Jastrzębiu, które miastem jest na schwał. Umrzeć mógłby człowiek na tej plaży, taki spokój go ogarnął.
A gdyby tylko człek wiedział, co na lotnisku go czeka, to na pewno wzionby coś, coby nie wstać. Acz moja wina było to całe zamieszanie, które mnie czekało. Trudno się spakować na lot, jak się nie ma wagi pod ręką, wszystko się da zrozumieć, ale jak ja uzbierałam nowe 20 kilo w Hiszpanii to nigdy nie skalkuluję. No bez przesady, chyba nie targałam ze sobą jamonu, tak? Kilka win zaledwie, turrón (nie jeden) i inne lekkie rzeczy (nie jedne). No to dalij, zostawić zostawiłam ja kilka drobiazgów (reklamówę ich) dobytku na lotnisku dla jakiegoś człeka, co znajdzie. Sandały na przykład, które święte są!! Nie wspomnę, jak wszędzie w nich byłam, w Częstochowie na pieszo razy dwa, na przykład, lub też każde miasto życia w nich przeszłam. Zostały. Zostały razem z innymi świętymi (starymi po prostu) rzeczami, no ale wina to ja chyba nie oddam, sorky.
Wino dotarło bezpiecznie w ramiona Okęcia, ja również, zmęczona jednak nieco życiem i wtem prościutto z wozu Pierwszego Człowieka Sukcesu, wuja Romana, do akademika, hęc hęc, gdzie przywitawszy nas Maciej von Kozubaal słowami „witam wuja” , przechował mnie na godzin kilka, ażebym szoku kulturalnego nie dostała i wtedem.. ruszyłam oto ja w podróż nieznaną i niebezpieczną nieporównywalnie do przerażających czeluści Housekeepingu, czy Kraju Kastylijskiej Mowy, w podróż do głębi Ilsu, gdzie potwór, zwany Rokiem Akademickim 2009/2010, czekał już na nas, studentów, z wyciągniętymi chytrze i podstępnie ramionami.

Deszczowa piosenka
To, co Hiszpanie lubią najbardziej, czyli sceneria o poranku
Widok z zamku
Byczek
Samotny wędrowiec

poniedziałek, 5 października 2009

Murcja i Cartagena i Los Alcazares, 26 - 28 września 2009


Pobyt w Murcji, a raczej pobyt wszędzie w okolicach, a najmniej w Murcji, naznaczony był piętnem couchsurfingu, tym razem bardziej niż zwykle. Dzięki ludziom takim jak moi hości z Murcji, couchsurfing w ogóle istnieje. O chwała im!

Karina, bo tak jej na imię, była jedyną osobą z łoho i jeszcze trochę, która odpowiedziała pozytywnie na mój request. Ani w Maladze, ani Granadzie i Alicante mnie nie chcieli. W Murcji też nie. Oprócz niej. Dom Kariny, posiadłość, nie wiem, hacjenda, może to dobra nazwa, mieści się na obrzeżach Murcji. Na szczęście w moim życiu jest wiele zbiegów okoliczności i nieświadoma tego, jak wiele wspaniałych wrażeń mnie czeka, nie przeszkadzało mi to, że nie jest to w centrum. No to daję do Murcji (a opowiedzieć Wam o tym, jak po drodze moja torba umarła? Rozleciała się, jakby co najmniej po trzech eksplozjach była. Pewnie po traumatycznych przeżyciach w Granadzie, czyt. pielgrzymce pieszej ze stacji do centrum. Na szczęście dowlokłam ją do schowka, a i taki był zamiar, więc jesteśmy w domu) i czekam na hosta. Ona, spowita aureolą człowieka sukcesu, zjawia się z mężem, co mu jest Gabi, a jest on Hiszpanem. Ludzie sukcesu, tak bym ich nazwała. Dlaczego? Nie będę materialistą (o nie) i W OGÓLE nie wspomnę, jak mają dom (posiadłość, hacjendę, czy cośtam) pięęęęękny, wszystko jest cudne, i schody, i kanapy, i to, i tamto, i perkusję, i basen i, jak Boga kocham, jako gość obcy zupełnie, potenacjalny złodziej i oszust, miałam dla siebie całe osobne mieszkanie, które było chyba najwygodniejszym miejscem, w jakim za życia spałam. Lecz hit się zbliża. Jest nim domek w pobliskiej miejscowości nadmorskiej Los Alcazares nad samiusieńską plażą, między palmami. I pytają mnie, czy ja chcę z nimi dawać na plażę na ten weekend. No jak nie daję, jak daję?

Fakt, że było to najbardziej relaksującem miejsce na świecie wtedem, przyćmiewa nawet traumatyczne przeżycia zobaczenia największego karalucha świata w mojej pościeli (zachciało się Hiszpanii). No ale nic nie jest idealne. Dowodem tego była też pogoda. Nawet w dzienniku dnia następnego mówili (tak, jakbyśmy nie zauważyli), że były to ulewy hen hen przewielkie i że zalało wszystko. Ale nawet to było dobrym zbiegiem okoliczności, bo skoro nie było pogody na leżenie na plaży, to daliśmy do Cartageny, co bym zwiedziła. A Cartagenę dobrze zwiedzić jest, ot co, bynajmniej nie źle. Nieopodal domku - lotnisko, a co jakiś czas - przelatujący nad dachem samolot.

I odkryłam w moich hostach bratnie dusze razy sto. Z wielu powodów, a nawet prawie wszystkich, które poznałam. Wieczora pewnego śmy łyknęli nieco wina. I gina. I whiskey. Jak to dobrze, że ja nigdy nie mieszam alkoholu (w jednej szklance). Dobił nas jednak nie procent, lecz Titanic, i z tego, co pamiętam, daliśmy za wygraną przy scenie uwalniania Jacka spod pokładu, jak Rose siekierą waliła, zupełnie jakby drzewo wyrwała z lasu niczym Samson.

Raz też zagościliśmy w mejilloneria (Boże, ale wstyd, pewnie przekręciłam nazwę), gdzie zapróbowałam owoców morza tak jak nigdy. A raz też do kina daliśmy na film o życiu, śmierci i robotach: "Los sustitutos" z Brucem Willisem, a był to film filozoficzny taki science fiction. Zainteresował mnie wielce, acz przefanem kina nie jestem.

A w ogóle to wykąpałam się w morzu, a jakże! Niechże się pali, wali, leje, lecz do morza dałam ja, niczym Bigos tym razem.

Murcję zobaczyłam dnia ostatniego, zaraz przed drogą dalej. Miasto niebrzydkie. Przy słoñcu pewnie wydałoby mi się piękniejsze a i też szybko je przelecieć musiałam. Podobało mi się to, że jest mało turystów. Tak dla odmiany. Bo przecież w Maladze i Granadzie, każden się czuje przytłoczony nimi. Podobała mi się rzeźba pani na rowerze na środku chodnika, a jak robiłam zdjęcie, tak spod spodu nieco, to chłop za mną krzyczy jakiś, że jej zaglądam. Lubię listeningo-wiązanki, lecz uraziłam się ja troszeczkę i poczyniłam próbę zabicia go wzrokiem.

Ludziki w Murcji chybą są nieźli z botaniki. W parkach mają podpisane drzewa, wielość ich też, nie wspomnę, a i jedne to pamiętam nawet, fikusami się zwą. Katedra, powiem, rzeknę, o niezła. Się wyróżnia równie równo.

Ach, i ta dzielnica arabska. Niech żyją Arabowie (sarcasm). Nie wsphomnę, jak dworzec jest w dzielnicy arabskiej, a ja, biedne małe dziecko, bloody blonde sometimes, idę, z walizą, z której są prawie wióry już tylko, a każden Arab już czyha na mnie z workiem, ażeby mnie porwać, NA PEWNO, NA PEWNO! A jeśliby sięgnąć pamięcią do metra w Brukseli lat temu kilka, gdzież to Arabowie porwać chcieli mnie, zatrzymując mnie przy wyjściu z pociągu?? Na szczęście, znany wszystkim Pierwszy Człowiek Sukcesu, Wuj Roman, walecznie, niczym sam Wuj Roman rzucił się do walki i wyrwał mnie ze szponów owego gatunku. A jednak tym razem musiałam się zabratać z nimi, nie tylko w celu przejść bezpiecznie przez dzielnicę, lecz również w celu kupić tymczasowy bagaż, abo poprzedni umarł. Dokonałam przedniego zakupu, kupiłam ja największą torbę, jaką wyprodukował naród arabski, a nawet nieco za dużą, nawet przy moim zapotrzebowaniu na przemyt wina.

Cartagena, miasto portu i marynarzy. To tam, właśnie tam, wymyślono pierwszą łódź podwodną i.. yy coś jeszcze, zaraz se przypomnę. Łojoj, nie przypomnę sobie. Tak czy owak, wymyślono to tam. A ta pierwsza łódź podwodna to jest wystawiona, jest, i można obejrzeć sobie ją, a nawet dotknąć, jeśli się ktoś nie boi do sadzawki wejść.

Nie wspomnę, jak Murcję wspominam tak pozytywnie, że aż wstyd to wyrazić i jak oddaję hołd moim przecouchhostom, niech im zawsze słońce świeci i ziemia hiszpańska przychylną będzie.

Widok z domku na plaży
Nurek zapodziany
Stateczek nieopodal
ooo..
Latarnia, czy inny słup
Todo mojado (każden mokrem)

niedziela, 4 października 2009

Granada, 24-26 września 2009


Po Maladze, hop-siup w Alsę i do Granady hej ho! Już w pierwszej godzinie pobytu w Granadzie udowodniłam sobie, że jestem najgłupsza na świecie. Otóż, wysiadam na dworcu, patrzę w mapę, myślę "do centrum bliiiisko", to na pieszo idę. A bagaż ciążył nieco. No to idę, idę, po chwili się zorientowałam, że nie ma tej ulicy na mapie. No to idę na intuicję (ence-pence w której ręce.. w prawo) i idę, i idę, i nie wiadomo, co się dzieje, ale ludzi coraz więcej na ulicy, więc myślę sobie, że dobrze, na pewno się nie oddalam. Po 20 minutach marszu patrzę w tę mapę raz jeszcze i oświeciło mnie nieco. Otóż, stacja była na tyle daleko od centrum, że znaczek stacji był na rogu mapy, ale z małą strzałeczką, co by tylko kierunek do niej wskazać. Ale myślę sobie: teraz to już idę, tyle przeszłam, to zaoszczędzę to 1 euro. I szłam, i szłam, a torba za mną idzie (chciałoby się) i umieram po drodze, mijam kolejne przystanki, ale nie wsiądę chyba, jak przeszłam połowę drogi, tak? Zawsze byłam praktycznym człowiekiem i mistrzem w czytaniu mapy.

No i zgadnijcie! Doszłam. Doszłam ja. Pobiłam rekord marszu przez Granadę, kilometry razy kilogramy. No co najmniej wejściówka na Alhambrę powinna być gratis w nagrodę.

Hostel znów, ale, niestety, nie taki jak w Maladze. Pokój osobny, wygodny całkiem, ale najmniejszy w jakim kiedykolwiek byłam, nawet mniejszy od pokoju Maciusia, brata mojego szanownego, ukłony mu. Łazienka na korytarzu, z powodu burżujstwa wyrzutów sumienia nie miałam. A w samiusieńskim centrum miejscówka, więc go for it.

Tutaj nie było już Fiest de Tortilla, trzeba było samemu zadbać o towarzystwo. Amerykaneczka, co ją w hostelu w Maladze poznałam, dała mi numer swojego hosta i mówi, że on jest cute, że na pewno znajdzie czas na cervezę. No to piszę do niego, a ten mnie nie odpisuje... i dalij nie odpisuje. No to daje na couchsurfing.com, stronę znaną już każdemu. A było to koło 20.00. A on do mnie, że perfecto, że o 22 się widzimy na plaza de Carmen. To ja w te pędy idę się wykąpusiać i na cacy zrobić, wracam do pokoju, a tam sms: "widzimy się o 22 na plaza de Isabel Catolica??". Hm, dziwię się trochę, czemu zmienił miejsce, i już odpisuję, że ok, a tu mnie nagle olśniło, że te dwa chłopy, do których napisałam, mają to samo imię. Dobrze, iż się skapłam. Jednemu piszę, że "si", drugiemu, że "no" i proste.

Host, co się z nim widziałam, Jose się zwał, ale różnił się od Josego, którego znam z hotelu we wszystkim chyba, Nowy Jose przez całą naszą rozmowę krytykował Hiszpanię, to, co się tam dzieje i jak działa państwo. A i mówił, że był w Anglii i że tam jest jak w raju i chętnie by wyjechał. Jose von Stary twierdził.. ee.. coś innego. Wypiwszy zapas cervezy i wina oraz zjadłszy niejedną tapas, ruszyliśmy na spacer po mieście. Bratnia dusza z chłopa, myślę, niech żyje couchsurfing!

Co mam tracić czas? Dnia następnego umówiłam się z Josem II . Wartało było, bo wziął mnie do najpiękniejszej kawiarni na świecie. Z ukłonami i wyrazami szacunku, ale niech się Czuły Barbarzyńca schowa, ot co. Po pierwsze trzeba było wejść na Granadę, ażeby się tam dostać, więc nie wspomnę, jak całą ją oną było widać z kawiarni, jeśli się piło kawę na tarasie. A w środku też był klimat, więc todo perfecto. A Jose, człowiek sukcesu, to projektant stron internetowych, a studiował w Anglii. Zmęczony życiem jednakowoż i niespełniony nieco. A i przysięgam, przepiękny młodzieniec z niego, a jakże.

Granada City. Co tu mówić? Do tej pory nie byłam w piękniejszym miejscu. Centrum miasta ruchliwe, ale nietrudno zejść na bok, co by zaznać ciszy i spokoju. Hitem Granady jest Alhambra, co po Arabach się ostała, do której idzie każdy, a ja straciłam na nią cały dzień, bo zanim doszłam na szczyt (godzina) i znalazłam kasę z biletami (druga godzina! Nie wspomnę, jak zawsze byłam dobra w mapach) a i jeszcze potem się okazało, że nie ma biletów już, że można kupić na popołudnie. No to ustawiam się w kolejce jak porządny i grzeczny turysta (wiadomo), a tu niespodzianka. No słyszę język polski, no słyszę, jak Boga kocham. No to zagaduję, bo co mam nie zagadać? A to para lekarzy z Krakowa, co w pośpiechu chcieli Alhambrę zobaczyć, lecz Alhambra i pośpiech to dwie różne sprawy. To się załapałam na car tour po Granadzie oraz na naleśnika z czekoladą z okazji Festival de Chocolate pod Katedrą. Może nie jestem dobra w mapach, ale we wkręcaniu się nie mam sobie równych. A przy tejże okazji przesyłam jak najniższe ukłony w strony państwa tego właśnie, a nuż zabrną tutaj.

Alhambra. Arabowie budowali ją 300 lat. Arabowie wsio, a Alhambra sobie stoi i służy turystyce miasta, jako siła napędowa. Są pałace, ogrody, fontannyzabytków wielość. Mówią, że cudo.

No niebrzydka, ale po tym wszystkim, co się mówi o Alhambrze, to spodziewałam się, że co najmniej zemdleję z wrażenia. Jeśli miałabym była zemdleć, to najwyżej z upału. Albo z tęsknoty za New Park Manor. Może marudzę po prostu już trochę z nadmiaru zabytków i monumentów, więc obiektywnie powiem: robi wrażenie. Ale żeby płacić 12 euro za wstęp i czekać pół dnia na wejście? Zdecydowanie mogłoby być mniej szumu o to wszystko.

O wiele bardziej spodobały mi się tarasy widokowe na górze Albaicin, co jest obok. Ojoj, jak weszłam, to aż się wzruszyłam. I smsa do każdego wtedy, że Granada to raj. Kręte, wybrukowane, białe uliczki, małe domki... marzenie. I widoczki. Zawsze wyobrażałam sobie tak miejsce, w którym mieszkał Ali Baba. Dobrem skojarzeniem się to być okazało, bo to kiedyś największa dzielnica arabska była w Hiszpanii. Nic nie przewidzisz, co się może stać w jednej z krętych uliczek. Ali Baby nie spotkałam, ale spotkałam za to chłopa myjącego zęby po drodze. Lecz nie był to człowiek sukcesu, który pięciu minut na toaletę nie ma nawet, lecz rodzaj żula, który mył zęby pewnie z powodów ideologicznych, a nie higienicznych. Również wielość kotów można było spotkać, a nieraz drogę czarny przebiegł. A i też listy ścienne do turystów z dość jasną przestrogą. A opowiedzieć wam o tym, jak nagle chłop, co jechał samochodem, wychyla się do mnie i wrzeszczy: “VETE DE AQUI!!” co znaczy “wynocha”. Gościnni, ot rzeknę.

Nie wspomnę, jak Granada ma w sobie coś, czego żadne inne miasto nie ma. Jakiś takiś klimat. A rzeknę, że byłoby go więcej, acz turystów moc, turysta na turyście. A Katedra jest niesamowita, i piękny plac przy tym. Ciekawym rzeczem, który uwielbiam w Hiszpanii, jest to, że bary, restauracje, centra handlowe i inne consumismonerie przybierają nazwę taką, jaki ma pobliski kościół. Koło kościoła San Eugenio, wszystko przewszystko się nazywa San Eugenio, Eugenio, czy coś w te ramy.

Nawet nie wiem, czego tu jeszcze nie wspomnieć. Ach, kocham Granadę, mam nadzieję, że wrócę tam jeszcze. Łot ci cała historyja.

zdjęcia:
Viva Espana!!
Noga ma
Dary z Hiszpanii
Maszyneria do robienia churasków (los churros)
Do cienia..
Hiszpańska posłuszność
Gdzieś w Alhambrze
Powaga zawsze i wszędzie ze mną
Zabytki za kratami
Najstarsza część Alhambry
Paella City

piątek, 2 października 2009

Malaga, 21-24 września 2009


Swego czasu wiele możnabyło posłyszeć o Maladze. A to z cyklu memorie kamratów, czy skądśinąd. Nie zawsze Malaga cieszyła się dobrą sławą jednakowoż.

Ja za to, z Malagi mam tyle pozytywnych memorii, że łojojoj.

Po supuesto, do Malagi udałam się sama. Ja, wielki podróżnik, pogromca.. niczego. Wyruszyłam ja w iście sentymentalnym nastroju, a bo to przyszło mi właśnie wtedem opuścić mury stajni i New Park Manor. Nie żeby zapłakał człowiek, toż to nie Titanic, acz kilka przemyśleń na temat życia, śmierci i biegu czasu miałam. Aż do momentu (uwaga, uwaga, przygoda nr 1 z serii "Malaga") kontroli bagażu. No bo to ten Ryanair! Max 15 kilo dla nadanego bagażu??? Do końca życia będe im to wypominać (każden się przejął). No i przez to musiałam wszystkie najcięższe rzeczy, czyt. pierdoły, których moc, zapakować do podręcznego. Wszystkie kable, kabelki, souveniry i rzeczy zakupione w poundlandzie. Chłop, co tam był, patrzy na monitor sobie i przymrużył oczy wpierwej. A potem kazał mi wszyściusieńko wyciągać, każdą jedną rzecz, jak Boga kocham. A te najmniejsze pierdoły to jeszcze w dwa pudełka małe miałam zapakowane, to też każdą wyciągał i patrzył. No trwało tooo... nie wspomne, jak trwało to odprawę i kontrolę każdego innego pasażera. A potem jeszcze z laptopem nie chcieli mnie puścić, bo go w ręcę niosłam. A zawsze tak możnabło. A babeczka mi mówi, że muszę to dać do plecaka. A ja, u progu załamania nerwowego, wkręcam jej, że to kupiłam na bezcłowej (nie wspomne, jak jest to najbardziej porysowany i poobtłuczony laptop świata). Pomyślałam, a niech mnie wezmą za czubka na całym świecie, ale laptopa nie oddam!! NIE OD-DAM!

I udało się. Babeczka poszła dalej, a ja laptop hop, pod bluzke, a i sweter jeszcze założyłam. Kamuflaż przeszedł próbe, laptop został uratowany.

Wtem lecę i ląduję wnet. A necleg w hostelu miałam. Niech żyją hostele, bracia moi! Ktoś pomyślał, że akademiki są szalone i nieokiełznane?? Łogdzieżtam! Takie fiesty! TAKIE, że wspomnieć wstyd chyba. Wieczór pierwszy: Fiesta de Tortilla. Się piszę na to, a jakże. Siedzem siedzem, hablam trochę, patrzę w kuchnię, tam: dwa chłopy. No to wbijam tam i mawiam: "hola". No i poszłO. Chłop jeden - szef był to hostelu. A niepozorny taki. I mi mówi: "venga!! za rok tu przyjedź, damy ci tu pracę, pokój za darmo, wszystko będzie. A może chcesz zostać i zacząć od jutra??" Chłop drugi - Luggi się zwał i to on kucharzył wielce, a dobry był w tym niebylejako. A i pytam go, co tak kucharzy, czy może z niego jest cocinero, a on na to, że nie, lecz ma restaurację tapas w centrum, i że mam wpaść dnia następnego, to zobacze, a za rok mam do pracy przyjechać, bo zawsze potrzebują jakichś chicas na wakacje. No to daję dnia następnego, siadłam sobie wygodniuśko, a on mi wszystko. I wino i tapas i wszystko by mi tam zrobił. Jego praca polegała na robieniu wszystkiego i pilnowaniu kucharzy i kelnerów. Dobra fucha, myślę. Lecz najbardziej lubił stać za ladą i kroić jamón. Oj, dooobre jamón, dobre. A restauracje, że rzec tak rzeknę, ma klimat. A i jeszcze wieczora wspomnianego sama nauczyłam się robić tortille, dwie nawet sama zrobiłam (beznadziejne wyszły, wiadomo), ale te zrobione przez Luggiego były niesa niesa niesamowite. Ktoś nie wie jak zrobić tortille? Ta co Luggi robił to następująco: Otóz, smaży się frytki wpierwej, wpierwej też robi się cebulę i paprykę tak, coby miękkie były. Luggi zrobił też krewetki, ale zamiast krewetek może też być nic, albo pieczaki na przykład, a ja to lubie pieczarki, więc jakby ktoś chciał zrobić dla mnie kiedyś tortillę, to pieczarkicity wtem. No i wtedem, wbija człek 5 jajek, lub 6 do miski, soli i chłepta. Wychłeptawszy, wrzuca te wszystkie papryki i cebule i krewetki i frytki i miesza, ino delikatnie, coby nie zamełzać tego i dajemy to wszystko na rozgrzany olej i sie robi, się samo. Niby trzeba tam po bokach to poprawiać, coś tam podwijać, ale bez tego też smak bedzie dobry, myśle. Z obracaniem jest trochę przygody, ale nawet mi ani razu nie spadła na podłogę. Que aproveche!

A wieczora drugiego, fiesta fiesta. I każda jedna narodowość była. Z Amerykanką się dogadałam, że również ma pożycie z couchsurfingiem. A z Californi jest. A z innym chłopaczkiem rozmawiałam, co z Florydy był i mówi, że nienawidzi Ameryki, że kocha Europę i że nigdy nie wróci do domu. Kolegę Niemca wypytywałam, czy był w Oświęcimiu i czego uczą dzieci na historii. Pokorny chłopak, przyznał się w imieniu narodu do zbrodni wojennych. Spotkałam też wielce ciekawą osobowość z Irlandii, chłop, lat 100, bądź więcej, który przyjeżdża do Malagi do tego samego hostelu na każde lato, a jego jedynym zajęciem i hobbym jest chodzenie na mecze piłki nożnej do pubów. I znał się na wszystkim. A i również był wszędzie za życia (tylko nie w Jastrzębiu).

A ostatniego wieczora, myślę sobie: odpocznę. Wracam z plaży właśnie, już myślami będąc w hostelu, gdzie miałam zamiar rozłożyć się z laptopem na kanapie, a tu do mnie podbija Hiszpan, sztuk jeden. I mi wizytówke daje i mówi: "fiesta, fiesta!". A ja mówie "Que fiesta?" A on na to "Fiesta de Erasmus". Mówię, że dobrze, przyjde, ale myślę "oszalałżeś? ide spać". Ale on do mnie, że on teraz ma chwilę to mi pokaże w jakim to barze jest, żebym na pewno trafiła, że to jest na plaży no i że jestem bonita, bonita. No ale nie idę, stoję twardo i mu nie ufam. No to gadamy, stojąc, ja, twarda w przekonaniu, że nie idę NIGDZIE. Lecz mięknę, gdy pytam go, czy jest z erasmusa, a on mi na to, że "nie, nie", że jest menadżerem w barze na plaży i on organizuje te fieste. A! Menadżer! no to mogę się przejść. No Ładny bar, nowoczesny i wielki. I na koktajl bez nazwy (i bez ceny) się załapałam. No i przedstawił mnie znajomym, mówi, że oni bedą na fieście i że potem bedzie salsa i guitarra i mojito. Ach, ogarnąwszy się w hostelu, poszłam, a jakże mogłobyć inaczej, hm? Fiesta przerówna. Salsa, kocham. Mojito daje w kość juz po sztuce jeden., lecz nie martw się rodzicu, na więcej nie było mnie stać tego wieczora.

A co do samej Malagi to myślę, że .. wielka. Piękna jest, to fakt, ale strasznie głośna, zatłoczona, wszędzie tłum i ruch. Niby jest gdzieś tam ta katedra, ale mnie nie pasuje, jak katedra jest przy najbardziej ruchliwej ulicy, koło Burger Kinga. Alcazaba, ciekawa rzecz pozostanowiona przez odległych przodków, ale podziwiając Alcazabę, nie wiedziałam co mnie czeka w Granadzie, łuhu! Częścią Alcazaby jest teatro i zamek Giblarfarro, do którego środka już nie weszłam, ale za to wspięłam się pod wejście. Tak! Weszłam na Malage! Widoki warte świeczki. W muzeum Picassa, niech mi świat wybaczy, nie byłam, ale byłam za to pod Domem Picassa i siedziałam też obok niego na ławce na placu Merced (liczy się?). Ale do muzeum poszłam ja jednego, a było to muzeum muzyki interaktywnej, ale ze smutkiem stwierdzam, że nie było tam nic ciekawego. Mogłam równie dobrze iść do sklepu muzycznego, a i zaoszczędziłabym te 4 euro, czy ile. Można też zwiedzić port w Maladze, akurat stał ładny statek (a moze zawsze tak stoi? nie wiadomo), są palmy, jest też plaża, na której osobiście, z premedytacją, spaliłam się razy dwa. Jednakowoż, plaża w Kołobrzegu jest o niebo ładniejsza. Ogólnie rzecz biorąc, co do samego miasta, bardziej podobał mi się Reus niż Malaga, ale mimo to brawa Maladze nawet i, bo chyba mają troche więcej zabytka do utrzymania, turystów i normalnych ludzików też.