Pokaż naszamucha.blogspot.com na większej mapie

niedziela, 4 października 2009

Granada, 24-26 września 2009


Po Maladze, hop-siup w Alsę i do Granady hej ho! Już w pierwszej godzinie pobytu w Granadzie udowodniłam sobie, że jestem najgłupsza na świecie. Otóż, wysiadam na dworcu, patrzę w mapę, myślę "do centrum bliiiisko", to na pieszo idę. A bagaż ciążył nieco. No to idę, idę, po chwili się zorientowałam, że nie ma tej ulicy na mapie. No to idę na intuicję (ence-pence w której ręce.. w prawo) i idę, i idę, i nie wiadomo, co się dzieje, ale ludzi coraz więcej na ulicy, więc myślę sobie, że dobrze, na pewno się nie oddalam. Po 20 minutach marszu patrzę w tę mapę raz jeszcze i oświeciło mnie nieco. Otóż, stacja była na tyle daleko od centrum, że znaczek stacji był na rogu mapy, ale z małą strzałeczką, co by tylko kierunek do niej wskazać. Ale myślę sobie: teraz to już idę, tyle przeszłam, to zaoszczędzę to 1 euro. I szłam, i szłam, a torba za mną idzie (chciałoby się) i umieram po drodze, mijam kolejne przystanki, ale nie wsiądę chyba, jak przeszłam połowę drogi, tak? Zawsze byłam praktycznym człowiekiem i mistrzem w czytaniu mapy.

No i zgadnijcie! Doszłam. Doszłam ja. Pobiłam rekord marszu przez Granadę, kilometry razy kilogramy. No co najmniej wejściówka na Alhambrę powinna być gratis w nagrodę.

Hostel znów, ale, niestety, nie taki jak w Maladze. Pokój osobny, wygodny całkiem, ale najmniejszy w jakim kiedykolwiek byłam, nawet mniejszy od pokoju Maciusia, brata mojego szanownego, ukłony mu. Łazienka na korytarzu, z powodu burżujstwa wyrzutów sumienia nie miałam. A w samiusieńskim centrum miejscówka, więc go for it.

Tutaj nie było już Fiest de Tortilla, trzeba było samemu zadbać o towarzystwo. Amerykaneczka, co ją w hostelu w Maladze poznałam, dała mi numer swojego hosta i mówi, że on jest cute, że na pewno znajdzie czas na cervezę. No to piszę do niego, a ten mnie nie odpisuje... i dalij nie odpisuje. No to daje na couchsurfing.com, stronę znaną już każdemu. A było to koło 20.00. A on do mnie, że perfecto, że o 22 się widzimy na plaza de Carmen. To ja w te pędy idę się wykąpusiać i na cacy zrobić, wracam do pokoju, a tam sms: "widzimy się o 22 na plaza de Isabel Catolica??". Hm, dziwię się trochę, czemu zmienił miejsce, i już odpisuję, że ok, a tu mnie nagle olśniło, że te dwa chłopy, do których napisałam, mają to samo imię. Dobrze, iż się skapłam. Jednemu piszę, że "si", drugiemu, że "no" i proste.

Host, co się z nim widziałam, Jose się zwał, ale różnił się od Josego, którego znam z hotelu we wszystkim chyba, Nowy Jose przez całą naszą rozmowę krytykował Hiszpanię, to, co się tam dzieje i jak działa państwo. A i mówił, że był w Anglii i że tam jest jak w raju i chętnie by wyjechał. Jose von Stary twierdził.. ee.. coś innego. Wypiwszy zapas cervezy i wina oraz zjadłszy niejedną tapas, ruszyliśmy na spacer po mieście. Bratnia dusza z chłopa, myślę, niech żyje couchsurfing!

Co mam tracić czas? Dnia następnego umówiłam się z Josem II . Wartało było, bo wziął mnie do najpiękniejszej kawiarni na świecie. Z ukłonami i wyrazami szacunku, ale niech się Czuły Barbarzyńca schowa, ot co. Po pierwsze trzeba było wejść na Granadę, ażeby się tam dostać, więc nie wspomnę, jak całą ją oną było widać z kawiarni, jeśli się piło kawę na tarasie. A w środku też był klimat, więc todo perfecto. A Jose, człowiek sukcesu, to projektant stron internetowych, a studiował w Anglii. Zmęczony życiem jednakowoż i niespełniony nieco. A i przysięgam, przepiękny młodzieniec z niego, a jakże.

Granada City. Co tu mówić? Do tej pory nie byłam w piękniejszym miejscu. Centrum miasta ruchliwe, ale nietrudno zejść na bok, co by zaznać ciszy i spokoju. Hitem Granady jest Alhambra, co po Arabach się ostała, do której idzie każdy, a ja straciłam na nią cały dzień, bo zanim doszłam na szczyt (godzina) i znalazłam kasę z biletami (druga godzina! Nie wspomnę, jak zawsze byłam dobra w mapach) a i jeszcze potem się okazało, że nie ma biletów już, że można kupić na popołudnie. No to ustawiam się w kolejce jak porządny i grzeczny turysta (wiadomo), a tu niespodzianka. No słyszę język polski, no słyszę, jak Boga kocham. No to zagaduję, bo co mam nie zagadać? A to para lekarzy z Krakowa, co w pośpiechu chcieli Alhambrę zobaczyć, lecz Alhambra i pośpiech to dwie różne sprawy. To się załapałam na car tour po Granadzie oraz na naleśnika z czekoladą z okazji Festival de Chocolate pod Katedrą. Może nie jestem dobra w mapach, ale we wkręcaniu się nie mam sobie równych. A przy tejże okazji przesyłam jak najniższe ukłony w strony państwa tego właśnie, a nuż zabrną tutaj.

Alhambra. Arabowie budowali ją 300 lat. Arabowie wsio, a Alhambra sobie stoi i służy turystyce miasta, jako siła napędowa. Są pałace, ogrody, fontannyzabytków wielość. Mówią, że cudo.

No niebrzydka, ale po tym wszystkim, co się mówi o Alhambrze, to spodziewałam się, że co najmniej zemdleję z wrażenia. Jeśli miałabym była zemdleć, to najwyżej z upału. Albo z tęsknoty za New Park Manor. Może marudzę po prostu już trochę z nadmiaru zabytków i monumentów, więc obiektywnie powiem: robi wrażenie. Ale żeby płacić 12 euro za wstęp i czekać pół dnia na wejście? Zdecydowanie mogłoby być mniej szumu o to wszystko.

O wiele bardziej spodobały mi się tarasy widokowe na górze Albaicin, co jest obok. Ojoj, jak weszłam, to aż się wzruszyłam. I smsa do każdego wtedy, że Granada to raj. Kręte, wybrukowane, białe uliczki, małe domki... marzenie. I widoczki. Zawsze wyobrażałam sobie tak miejsce, w którym mieszkał Ali Baba. Dobrem skojarzeniem się to być okazało, bo to kiedyś największa dzielnica arabska była w Hiszpanii. Nic nie przewidzisz, co się może stać w jednej z krętych uliczek. Ali Baby nie spotkałam, ale spotkałam za to chłopa myjącego zęby po drodze. Lecz nie był to człowiek sukcesu, który pięciu minut na toaletę nie ma nawet, lecz rodzaj żula, który mył zęby pewnie z powodów ideologicznych, a nie higienicznych. Również wielość kotów można było spotkać, a nieraz drogę czarny przebiegł. A i też listy ścienne do turystów z dość jasną przestrogą. A opowiedzieć wam o tym, jak nagle chłop, co jechał samochodem, wychyla się do mnie i wrzeszczy: “VETE DE AQUI!!” co znaczy “wynocha”. Gościnni, ot rzeknę.

Nie wspomnę, jak Granada ma w sobie coś, czego żadne inne miasto nie ma. Jakiś takiś klimat. A rzeknę, że byłoby go więcej, acz turystów moc, turysta na turyście. A Katedra jest niesamowita, i piękny plac przy tym. Ciekawym rzeczem, który uwielbiam w Hiszpanii, jest to, że bary, restauracje, centra handlowe i inne consumismonerie przybierają nazwę taką, jaki ma pobliski kościół. Koło kościoła San Eugenio, wszystko przewszystko się nazywa San Eugenio, Eugenio, czy coś w te ramy.

Nawet nie wiem, czego tu jeszcze nie wspomnieć. Ach, kocham Granadę, mam nadzieję, że wrócę tam jeszcze. Łot ci cała historyja.

zdjęcia:
Viva Espana!!
Noga ma
Dary z Hiszpanii
Maszyneria do robienia churasków (los churros)
Do cienia..
Hiszpańska posłuszność
Gdzieś w Alhambrze
Powaga zawsze i wszędzie ze mną
Zabytki za kratami
Najstarsza część Alhambry
Paella City

1 komentarz:

  1. Jeju... ale Ty opalona, ponadto śliczne masz to zdjęcie zatytuowane "gdzieś w Alhambrze". W dowiadywaniu się o tym, ze jestes mistrzem map pewnie najpierwsiejszy z najpierwszych i najprędzejszy był pan Mochnacz jak pisałas ELABORAT (haha) z geografii. Nie wspomne jakie miałas wtedy FORY, nie nie; to nie w moim stylu :)

    OdpowiedzUsuń